Krystian Brodacki
Partyzancki kraj
W kwietniu 1945 r. kapitan Paweł Nowakowski, ps. „Leśnik”, za okupacji niemieckiej świetny dowódca obwodu AK w Działdowie, zorganizował tajne spotkanie swych dawnych podkomendnych, m. in. Stanisława Balli, ps. „Sowa”, Franciszka Wypycha, ps. „Wilk”, Mieczysława Karpińskiego, ps.”Kusociński” i Andrzeja Różyckiego, ps. „Zjawa”. Zapowiedział, że pod nowym pseudonimem „Łysy” tworzy podziemny Ruch Oporu Armii Krajowej (ROAK). Wszyscy przyjęli tę decyzję z ulgą i nadzieją: nie pozwolą gnębić Polaków przez NKWD, UB, MO i PPR. Opanują Pomorze, a przynajmniej ten skrawek ziemi, z którego pochodzą, obronią ludność przed terrorem „władzy ludowej” i stworzą zalążek autentycznie polskiej władzy.
Mówi Andrzej Różycki: Kiedy „Sowę” i mnie aresztowało UB, wiadomo było co się dalej stanie: przekażą nas enkawudzistom i pojedziemy „na białe niedźwiedzie”. Mieliśmy jednak wtedy swoich ludzi w milicji (sami zresztą też przez pewien czas służyliśmy dla niepoznaki w MO), którzy umożliwili nam ucieczkę. Wkrótce potem, w październiku 1945 r. powstał regularny oddział partyzancki pod dowództwem Stacha Balli, przed wojną kawalerzysty w Grudziądzu, podległy Pawłowi Nowakowskiemu. W kwietniu roku następnego liczył już 50 uzbrojonych ludzi, jako 2. kompania „Sowy”, w składzie Pomorskiej Brygady ROAK Nowakowskiego.
Kompania dzieliła się na dwa plutony: uderzeniowy pod dowództwem „Wilka” i obronny (wyposażony w broń ciężką) pod dowództwem „Zjawy”. Dowódcą całości był „Sowa”.
Terenem ich działania były powiaty Działdowo i Nowe Miasto Lubawskie, wschodnia część powiatu Brodnica, północna część powiatów rypińskiego i mławskiego, wreszcie zachodnia część powiatu Ostróda.
Zaczęliśmy od stopniowego opanowywania okolic Lidzbarka. To by się oczywiście nie udało, gdyby nie ogromne wsparcie, jakiego nam udzielała miejscowa ludność: poznała już dobrze na swej skórze, co oznaczają sowieckie porządki, a w nas widziała wybawicieli i prawdziwie legalną władzę. Kiedy w Kiełpinach doprowadziliśmy do przepędzenia nasłanego z zewnątrz wójta i zmusiliśmy peperowców do zjedzenia partyjnych legitymacji, wieść o tym rozeszła się szerokim echem, podobnie jak kolejne akcje: rozbrajanie posterunków MO, ekspropriacje, potyczki z wojskiem. Młodzież ciągnęła do nas jak pszczoły do ula. Na kwaterach ludzie odejmowali sobie od ust, byle nas jak najlepiej ugościć. Bywało tak, że nocą cała wieś samorzutnie organizowała warty, byleśmy wszyscy mogli spokojnie odpocząć. Takie wsie jak Trzcin, Lorki, Mroczno, Grodziczno, Straszewy, Przyrodk, Nick powinny jakoś zostać uhonorowane za tę swoją wspaniałą postawę. Mieliśmy wszyscy poczucie wspólnoty i solidarności.
Ale nie tylko na tym polegała tajemnica sukcesu kompanii „Sowy”. Można rzec, że Balla i jego zastępcy Wypych i Różycki byli nie tylko dobrymi żołnierzami, lecz także politykami: przyjęli zasadę oszczędzania krwi, unikania walki, jeżeli to nie jest absolutnie konieczne i dogadywania się, tam gdzie to możliwe. Najpierw zawarli „pakt o nieagresji” z miejscowym dowództwem wojsk sowieckich...
Przez teren naszego działania przebiegał ze wschodu na zachód sowiecki kabel łączności Moskwa – Berlin, stale patrolowany przez rosyjskich żołnierzy. Zdarzyło się, że jechał od nas jeden chłopak, na rowerze, po cywilnemu, z dokumentami - i nadział się na taki patrol. Przestraszył się, myślał, że to zasadzka, zaczął uciekać... Oni pociągnęli serią po nim i zabili go. Innym razem mój brat z jeszcze jednym od nas szli na Klonowo przez las i wpakowali się na Ruskich. Ruscy chwycili za pepesze, nasi za broń też., Byli szybsi i obu Rosjan zastrzelili. Przypadkowo, niepotrzebnie....
Wiedzieliśmy że Ruscy pobierają mąkę dla swej jednostki z Traczysk. Zaczęliśmy się o nich tam rozpytywać, kto jaki jest, a wiadomo jak to z nimi: jeden może być sympatyczny, drugi miły, a trzeci psubrat! Uznaliśmy, że jest oficer, z którym warto by się spotkać, nie jako partyzanci, ale jako znajomi. Przynieśliśmy wódkę. Jak sobie podpił, no to my, czy by nie chciał zawarcia paktu o nieagresji. Bo oni bez sensu stracili dwóch ludzi, my jednego – po co nam to? My nie chcemy z nimi wojny, my chcemy doczekać do wyborów wolnych, do amnestii. Mamy swoje cele, a oni mają dopilnować, żeby ta bestia hitlerowska więcej nie wstała. Ten przyznał nam rację. Jak tak, to prosimy o przyjście komendanta, dajemy słowo honoru, że włos mu z głowy nie spadnie. My im zagwarantujemy, że kabel będzie bezpieczny. Byle do nas nie strzelali. I pakt został zawarty: oni dali spokój nam, my im.
„Pakt” funkcjonował do momentu, gdy dowiedziało się o nim UB. Zdaniem Różyckiego, ubecy prowokacyjnie zabili we Wlewsku dwu sowieckich łącznościowców, byle rozbić ten osobliwy sojusz. Wzajemne stosunki z Rosjanami zaogniły się. Konflikt udało się zażegnać po napadzie kompanii „Sowy” na pociąg Warszawa - Gdynia, w którym akurat jechał sowiecki pułkownik – i partyzanci potraktowali go łagodnie, nawet broni mu nie zabrali, odjechał z wszystkimi honorami – dowód, że „pakt” obowiązuje nadal. Ale UB wymyśliło inną prowokację: skierowało do lasu własny „oddział partyzancki”...
Był złożony z sześciu ludzi, którzy na kwaterach podawali się za akowców. I nawet mieli dwie podrobione legitymacje akowskie. Oraz dużo pieniędzy, jakieś 60 tys. złotych. A wtedy pensja miesięczna wynosiła półtora tysiąca... Myśmy nie wiedzieli, kto oni, aż Stach Balla dostał wiadomość z Nowego Miasta, z MO, lub z UB (i tu, i tu mieliśmy wtyczki), że taka grupa została wysłana w teren. Zostali otoczeni przez naszych, trzech zginęło na miejscu, a trzej dostali się do niewoli. I okazało się, że oprócz pieniędzy mają listy ośmiu, może dziewięciu tajnych agentów z Rynku, Grodziczna, Ostaszewa, z Lorek, z tego pasa całego, aż po Mroczno... Złożyliśmy każdemu agentowi wizytę i zagroziliśmy: „Jesteś odpowiedzialny za „swój” teren. Jeżeli z twojego terenu wyjdzie jakikolwiek donos na nas, będziesz z miejsca zastrzelony... Od dziś w pełni ty odpowiadasz za bezpieczeństwo naszych oddziałów, jasne?’ Podziałało!
Podobnych „lekcji wychowawczych” udzielano milicjantom na posterunkach: ”Nie chcemy was zabijać, broni osobistej wam nie zabierzemy, ale warunek: macie się zajmować wyłącznie sprawami kryminalnymi. Wara od nas!” Partyzanci opanowywali urzędy gminne, likwidując spisy podatkowe i nakazy dostaw obowiązkowych – tej ówczesnej zmory rolników. Aresztowali sekretarzy PPR i zastraszali ich. W pewnym momencie kompania „Sowy” de facto przejęła kontrolę nad sporym obszarem: był to nieregularny wielokąt, którego wierzchołki wyznaczały miejscowości Lubowidz, Górzno, Radoszki, Kurzętnik. Mroczno, Grodziczno, Koszelewy, Płośnica, Dłutowo. Dodatkowym atutem partyzantów był fakt, że obszar ten „zahaczał” o trzy województwa: bydgoskie, olsztyńskie i mazowieckie. Osobliwa biurokracja „władzy ludowej” powodowała, że organizowana przez UB, czy KBW z terenu Mazowsza ekspedycja karna zwykle zatrzymywała się na granicy województwa olsztyńskiego, czy bydgoskiego, i vice versa... Najwyraźniej jakieś lokalne ambicje utrudniały komunistom podjęcie skoordynowanych działań.
Różycki: Byliśmy tu panami! Czy w Rybnie, czy w Żabinach, w Mrocznie, czy w Grodzicznie, każdy wójt musiał się do nas zwracać o akceptację. Bo jak nie, to fora ze dwora! Mieliśmy nasz wywiad w UB i w milicji: gdy czerwoni planowali jakąś akcję przeciw nam, my pierwsi wiedzieliśmy o tym. Ale UB też próbowało wprowadzić między nas swoich ludzi i udało im się to dwa razy. Rozpoznaliśmy, kto zacz. Jeden z nich został schwytany w biały dzień, na ulicy, 500 metrów przed Urzędem Bezpieczeństwa w Nowym Mieście Lubawskim. Został zlikwidowany, ten drugi też. To był nasz, partyzancki kraj!
Z siłami bezpieki stoczyli trzy większe bitwy.i mnóstwo potyczek. Oto jak Różycki opisuje taktykę stosowaną przez UB:
UB miało filozofię walki obronnej. Raz jeden tylko w bitwie pod Górznem UB i milicja uderzyły na nas frontalnie, tyralierą. Komendant UB z Rypina zginął wtedy, reszta poszła w rozsypkę a potem jeszcze się postrzelali miedzy sobą. Bywały starcia z wojskiem, ale krótkotrwałe. Szczególnie dużo starć było przed referendum, w czerwcu 1946 r., bo wtedy wprowadzili do każdej gminy, a nawet do każdej większej wioski po drużynie, lub plutonie wojska, które nastawili tak, że tu jest Wehrwolf, albo UPA, żeby było przekonane, że idzie walczyć ze śmiertelnymi wrogami Polski. Na przykład kiedyś od Radoszek ruszył na nas pluton KBW. Nasz wartownik z plutonu „Wilka” Kamiński wyskoczył, gdy się zbliżali, i rozkazał im się zatrzymać. Na to jeden z tych KBW pociągnął serię z pod pachy i wartownik na miejscu padł. Nasi ze wszystkich stron zaczęli strzelać. Ja swoim plutonem wyszedłem im na tyły. Widząc, że są otoczeni, poddali się. Ten, co zastrzelił Kamińskiego, pochodził z Chełmży. Powiedział, że jeżeli go „Wilk” nie weźmie do oddziału, to sobie zaraz strzeli w głowę: „Skoro wy jesteście Polacy z AK, a nie UPA, czy Wehrwolf, to ja go muszę zastąpić, ja mam ten obowiązek!” Tak się uparł. No i został, ze swoim karabinem maszynowym. Dosłownie w niecały tydzień później zginął pod Zieluniem.
21 marca 1946 r. z Nowego Miasta Lubawskiego wyruszyła obława: dwie ciężarówki pełne ubowców. Wpadły w zasadzkę, zastawioną przez pluton „Zjawy”. Wywiązała się bitwa: zginęło pięciu ubowców, a dziewięciu było ciężko rannych. Ale największa bitwa miała miejsce pod Zieluniem, 30 czerwca 1946 r.
Zgodnie z naszym planem operacyjnym, moje dwie drużyny wraz z całą kompanią poszły pod Zieluń, dokąd nadciągały UB, MO i KBW z powiatów mławskiego i sierpeckiego. Ja z trzecią drużyną upozorowałem atak na Lidzbark, tak, aby siły UB z Lidzbarka nie poszły pod Zieluń. To się powiodło. Dzięki temu „Sowie” łatwiej było odeprzeć pierwszy atak ubowców. Po godzinie od Sierpca pojawiły się trzy czołgi. Jeden unieruchomili chłopcy Panzerfaustem, ale pozostałe dwa otworzyły silny ogień, więc musieli się wycofać w głąb lasu. Mieliśmy trzech poległych i trzech rannych., oni – kilkunastu zabitych i wielu rannych.
Ludzie „Sowy” byli tak pewni swej siły, że wypuszczali się na wyprawy poza swój „matecznik”, w stronę Ostródy, czy Nidzicy. Nigdy nie zostali rozbici. Przyszedł jednak moment dramatycznych decyzji.
Liczyliśmy na to, że przeczekamy, aż Mikołajczyk doprowadzi do wolnych wyborów. Ale po referendum w czerwcu 1946 r. straciliśmy złudzenia; zostało sfałszowane! Sprawdziliśmy to sami w Dłutowie i Zieluniu: za pozostawieniem Senatu głosowało tam 80 procent ludności, a ogłoszono, że 20 procent...Stało się jasne, że nic się nie zmieni, a jeżeli - to na gorzej. Nie mieliśmy szans. Odbyła się narada dowódców partyzanckich z Polski północnej; podjęto decyzję o ujawnieniu się i złożeniu broni, co też zrobiliśmy w lutym 1947 r., w jednostce Wojska Polskiego w Działdowie.
Różne były ich późniejsze losy. Andrzej Różycki „Zjawa” (dziś jeden z ostatnich żyjących żołnierzy „Sowy”
, znalazł pracę w leśnictwie, a przed represjami chroniło go zaświadczenie od sowieckiego majora Gory, że uratował życie jego rannym żołnierzom (o czym była mowa w poprzednim odcinku – p. TS nr....). Zostały mu wspomnienia i tajemnice, których przez kilkadziesiąt lat nie wolno było ujawnić: jak ta, że zdali tylko połowę posiadanej broni, a reszta została zakonserwowana i zakopana... Albo ta, że w ujęciu ubeckiego zbrodniarza Piwki pomógł im...komendant MO w Kiełpinach Ryszard Celmer. Piwko, szef UB w Działdowie, znęcał się nad więźniami i osobiście w okrutny sposób zamordował partyzanta Ignacego Kalisza, ps. „Wrona”. Został zlikwidowany w lasach koło Górzna.
Ale są też tajemnice kompanii nie ujawnione do dziś...
Krystian Brodacki
(za pomoc dziękuję uczestnikom rozmowy z Andrzejem Różyckim, panom Wojciechowi Kwiatkowskiemu i Marcinowi Kostrzyńskiemu)