Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
KoX - Superbojownik · przed dinozaurami
 Po posiłku dwaj naukowcy wyszli na zewnątrz i usiedli na ławce w cieniu rozłożystego drzewa. Profesor spojrzał w zieleń nad sobą, jakby szukał w niej inspiracji do dalszej rozmowy, pomilczał chwilę i rzekł:
 -- To ja teraz opowiem panu moją przygodę.
 -- Słucham.
 -- Do limitu brakowało mi jednego wylotu badawczego -- rozpoczął. -- Nie chcąc zaczynać serii badań, jakiej nie mógłbym skończyć, skorzystałem z zaproszenia mojego kolegi (zna pan Stzibra? nie, nie szkodzi) i poleciałem na Marsa.
 -- Byłem tam raz -- wtrącił doktor. -- Czerwona planeta.
 -- Czerwono-żółta -- uśmiechnął się profesor. -- Chińczycy nie mieszczą się u siebie i rozpaczliwie pchają się w kosmos.
 -- Ileż to oni mają tam baz?
 -- Osiem, młody człowieku, o-siem! -- profesor zaakcentował ostatnie słowo. -- A my tylko dwie! -- "my" znaczyło NASA, ESA, Rosjan i zbiór pomniejszych stowarzyszonych agencji z różnych państw i państewek.
 Czerwień marsa była zatem czerwienią maoizmu.
 -- Zamieszkałem w bazie Alfa...
 -- To ta mniejsza, czy większa?
 -- Mniejsza -- starszy uczony nie mógł powstrzymać uśmiechu. -- Zbudowali ją najpierw, a potem się wycofali - Amerykanie, znaczy się. Rozwojowa jest baza Beta, a do tej małej Jankesi i Iwany pchają głownie ludzi z Europy. Prawdę mówiąc wygląda to na marsjański zaścianek.

 Centrum dowodzenia bazy Alfa zajmowało prawie całą najwyższą kondygnację. Nie znaczyło to, że pokój był wielki - baza sama była malutka, a że dwa niższe poziomy siedziały wkopane w marsjański grunt, ten najwyższy i tak był niczym parter. Z jakichś powodów główna śluza wejściowa miała postać windy towarowej zjeżdżającej do podziemnego hangaru, więc każdy przybywający na stację wkraczał najpierw do garażu-magazynu mieszczącego butle z gazami, narzędzia i dwa łaziki na groteskowo wielkich dmuchanych kołach. Razem z nim pojawiał się za każdym razem drobny piach, którego usuwanie było jednym z wielu problemów wynikających z nieprzemyślanego projektu całej konstrukcji.
 Gdy winda i sprzężona z nią śluza psuły się, a zdarzało się i tak, pozostawało ciasne wyjście awaryjne. Była to śluza mizernej wielkości dwu kabin prysznicowych doklejona z boku do korytarza parteru, jakby w ostatniej chwili przypomniano sobie i zdecydowano o konieczności istnienia jakiegoś zapasowego wyjścia. Niewygoda tej drogi na powierzchnię powodowała, iż korzystano zeń jedynie w razie konieczności. Dość wspomnieć jeszcze o wiszącym tuż nad głową suficie (oszczędność miejsca - obsadę stacji dobierano według wzrostu) by oddać pierwsze wrażenie wywierane przez ów cud podboju kosmosu - w tym przypadku akurat pierwsze wrażenie było jak najbardziej odpowiadające prawdzie.
 Jeśli była w tym jakaś logika, to tak ulotna, że nikt jej nie dostrzegał, a zwłaszcza nasz znajomy profesor. Myśl, że ludzie są w stanie zbudować na Marsie tak spartaczony obiekt była mu tak nieznośna, iż podświadomie szukał logicznych wyjaśnień takiego stanu rzeczy.
Nie doszukał się.
 Jego misja była typową zapchajdziurą, konieczną przed emerytalnym odpoczynkiem. Jego zadanie wykonać mógł byle praktykant; nie wymagało wielkiego doświadczenia, wiedzy, ani nawet czasu, toteż po dwu tygodniach pobytu uczony rozpoczął wakacje na Marsie. By odgonić nudę interesował się wszystkimi pracami, jednocześnie uważając, aby nie zawracać nadmiernie głowy pracującym ludziom. Odkrył wtedy, że tamci nie są tak przeładowani robotą, jak to na początku wyglądało - choć nikt się wybitnie nie lenił, panował nastrój senności i powolności. Jakby w kisielu -- pomyślał.
 Po następnych dwóch tygodniach gorąco pragnął powrócić na Ziemię, niestety, dogodne okno startowe zaisnieć miało dopiero w następnym miesiącu. Szczęśliwie akurat wtedy monotonna egzystencja bazy skończyła się, nadeszły nowe rozkazy i personel sposobił się do wykonania narzuconego zadania z entuzjazmem dziecka pędzącego do sklepu po upragnione słodycze. To wyrwało starca z marazmu.
 -- Czasami pragnąłem, coby winda się zacięła -- zwierzył mu się Stzibr. -- Jakaś awaria, jakaś odmiana.
Profesor ze zrozumieniem tylko pokiwał głową.
 Jak stwierdził w rozmowie z doktorem, stacja pracowała niczym na marginesie. Ale nowe zadanie rzuciło placówkę w główny nurt badań, choć tylko dowódca o tym wiedział, a pozostali nie wszyscy się domyślali. Przywieziono im prototyp nowego skafandra; na pierwszy rzut oka nie różnił się wiele od standardowego modelu, ale wykonany był z użyciem doskonalszych technologii. Był lżejszy i bardziej wytrzymały, lecz dla przeciętnego areonauty ważniejsze było to, że obok kontroli tętna i oddechu monitorował ze dwa tuziny innych parametrów medycznych, fizycznych i chemicznych.
 -- Ech -- westchnął Stzibr. -- Stare dobre ubranka można było monitorować kieszonkowym radiem, a ten nowy -- machnął ręką -- wymaga komputera z zainstalowanym oprogramowaniem. I ta cała elektronika w skafandrze. Ech...
Chciał przez to powiedzić, że za dużo rzeczy może się zwyczajnie zepsuć. Narzekał pod nosem, ale starannie zrobił wszystko co trzeba - bo to on był głównym technikiem i odpowiadał za nowy skafander - a w głębi duszy był wdzięczny za tę robotę, choć zachodził w głowę, czemuż to Alfie właśnie przypadło w udziale testowanie prototypu.
 -- Jest to, że tak powiem, misja tajna -- oświadczył zebranemu personelowi porucznik Neumann. Jako jedyny miał stopień wojskowy i dlategoż dowodził tym cyrkiem Alfa podległym oficjalnie armii NATO, w którym pracowały osoby ze stopniami dla odmiany naukowymi; jeszcze jedno kuriozum, nad którym wszyscy dawno przeszli do porządku dziennego. -- Przetestujemy skafander u nas, bo chińskie satelity mniej tu, że tak powiem, zaglądają.
Racja, nie ma tu na co patrzeć -- powiedział sobie w duchu profesor.
 -- Ekspedycja wyruszy jutro, o dziesiątej -- kontynuował porucznik robiąc śmieszne przerwy między członami zdania, jakby składał wypowiedź z niedopasowanych klocków, -- aby pobrać, że tak powiem, próbki gruntu. Doktorze Dabroix! -- zwrócił się gwałtownie do szefa grupy naukowej, -- proszę wyznaczyć cel i, przydzielić swych ludzi.
 -- Nie prowadzimy aktualnie badań gruntu -- flegmatycznie stwierdził wywołany.
 -- Zacząć! -- szczeknął Neumann. -- Rozmowę uważam, że tak powiem, za zakończoną.
 Profesor w duchu podśmiewywał się z frazy "że tak powiem" używanej przez wojskowego jako przerywnik. Będąc gościem, nigdy wszak nie dał po sobie tego poznać. Inni potrafili żartować z tego w małym gronie:
 -- Jest to, że tak powiedział, misja tajna -- rzekł technik-mechanik do jednego z naukowców.
 -- Cel, że tak powiem, pal! -- śmiejąc się odpowiedział mu kolega, co było o tyle niesprawiedliwe, że wydając bezpośredni rozkaz Neumann unikał swego sztandarowego wyrażenia jak ognia, -- ognia!

 Dabroix nakazał grupie trzech swoich podwładnych wybrać się trzydzieści kilometrów na północ po kilka kamieni. Owi ludzie tworzyli wraz z nim cały personel naukowy stacji (nie licząc gościa). Mechanik miał wielką ochotę wyruszyć z nimi, wyraził nawet obawę, że łazik przecież może się zepsuć po drodze.
 -- Svenson z łazikiem poradzi sobie równie dobrze -- usadził go Dabroix. Istotnie, załoga stacji kompletowana była z rozmysłem tak, by niedyspozycyjność jednej osoby skompensować mogły inne. Svenson - oficjalnie pracownik naukowy - stanowił taką właśnie rezerwę w stosunku do mechaników z pionu technicznego, czyli podległych Leopoldowi Stzibrowi. Dabroix natomiast zastąpić mógł z powodzeniem głównego lekarza - jakby był jakiś "lekarz poboczny", ironizował w duchu nasz profesor zauważając jednocześnie, że lekarzem była jedyna w obsadzie stacji kobieta (Dabroix był nawet tak samo jak ona dobrym kucharzem). Takich możliwości zastępstw było więcej.
 O dziesiątej grupa naukowców wyjechała wraz z jednym łazikiem na powierzchnię. Prototypowy skafander dostał się fizykowi nazwiskiem McLeod, który cały ranek był z tego powodu nieprzyzwoicie wręcz dumny odczytując wszystkie nieuprzejme uwagi jako objawy zazdrości; w rzeczywistości ludzi denerwowała ta jego chełpliwość.
 Profesor przytargał sobie krzesło z mesy i zasiadł pod ścianą centrum dowodzenia niedaleko pulpitu Stzibra. Tenże, jako główny technik, sprawować miał pieczę nad łącznością i przede wszystkim nad programem zbierającym dane z nowoczesnego skafandra. Wiele z tych danych stanowiło medyczną informację na temat zakutego w skafander McLeoda, były one obserwowane przez wspomnianą już lekarkę. Pani Porkapova bacznie śledziła wykresy kreślone na głównym ekranie. Niczym rozległa szkolna tablica zajmował on przednią ścianę, zaś pulpity ze swoimi terminalami tkwiły przed nim jak szkolne ławki - tyle, że było ich tylko dwa rzędy po dwa.
 Profesor zauważył, iż w pomieszczeniu zebrała się cała załoga stacji. Co prawda i tak nie było ich wszystkich znów tak wielu, ale obecność mechanika obok łącznościowca i informatyka w jednej osobie świadczyła dobitnie, że nie ma on pilnej pracy.
 -- Tango jeden! -- Neumann jak zwykle ostro warknął do mikrofonu. -- Tu baza. Karl, jak mnie słyszysz? Odbiór!
 -- Głośno i wyraźnie -- spokojny głos Svensona dobył się z głośników. -- Odbiór.
 -- Zezwalam na rozpoczęcie misji.
 -- Zrozumiałem, jedziemy.
Obraz z kamery monitorującej windę z zewnątrz pokazał, jak trzy postaci usadziły się w łaziku i ruszyły poza kadr. Choć nie było to niezbędne, łączność głosowa miała być utrzymywana cały czas. Mimo że radia w skafandrach miały bardzo ograniczony zasięg, mocniejsza radiostacja łazika pełniła rolę punktu przekaźnikowego. Po oficjalnej części atmosfera zrobiła się lżejsza.
 -- Donald, jak tam sprawuje się, że tak powiem, nasza nowa zabawka?
 -- W porządku -- to był McLeod. -- Moja nowa zabawka sprawuje się jak na razie znakomicie.
 -- Hej Don, uważaj, bo cię zaraz siłą rozbierzem -- odezwał się trzeci uczestnik eskapady; profesor nie mógł spamiętać jego imienia i nazwiska, wiedział tylko, że jest on z pochodzenia Hindusem.
Miła pogawędka robiła się coraz bardziej zaszumiona gdy pojazd chował się za horyzont, bliższy niż na Ziemi, bo Mars jest od niej mniejszy.
 U nas -- zadumał się profesor mając na myśli Ziemię -- jonosfera odbija fale radiowe i umożliwia komunikację zza horyzontu. Tutaj specjalnie dobrano częstotliwości, żeby tak nie było; chodzi o to, by nie ułatwiać Chińczykom nasłuchu.
 -- Wypuszczamy anteny -- podjął decyzję milczący dotąd Stzibr. -- Pogoda nam sprzyja.
 -- Tak jest. Wypuszczam antenę -- zaskrzeczało.
 Łącznościowiec pomanipulował przy pulpicie i wypuścił specjalny balon na uwięzi. Cienki drut był jednocześnie anteną, a dzięki rozciągnięciu jej na maksymalną wysokość dwustu kilkudziesięciu metrów uzyskiwano znaczące zwiększenie zasięgu radia. Łazik miał podobne, mniejsze urządzenie. Dodatkowo jego załoga zabrała mały przekaźnik i mogła zostawić go w połowie drogi uzyskując jeszcze lepszy rezultat (wracając zabierało się to przydatne urządzenie). Te środki z powodzeniem wystarczały na tak krótką wyprawę.
Po rozwinięciu anteny jakość transmisji wróciła do swej początkowej wartości.
 Dabroix specjalnie skierował grupę w stronę pustej równiny. Jechali jak po stole z przyzwoitą (jak na marsjański łazik) prędkością trzydziestu kilku kilometrów na godzinę. Nie było żadnych wąwozów, wydm czy urwisk do ominięcia, tylko rdzawy płaski grunt i pomarańczowo-szare niebo.
Naukowiec, którego nazwiska profesor nie pamiętał, opowiadał swą niedoskonałą angielszczyzną kolejny już nędzny dowcip:
 -- A ona do jego mówi... -- wyprowadzał właśnie pointę gdy statyczny szum radia przerwał tę sesję kaleczenia gramatyki. Słuchacze w bazie przez chwilę czekali, każdy chciał usłysłyszeć zakończenie w nadziei, że wreszcie trafił się prawdziwie śmieszny kawał.
 Profesor poruszył się na swoim krześle pod ścianą - zdawało mu się, że zna zakończenie tego dowcipu, niemniej jednak chciał usłyszeć wersję Hindusa. Przypuszczał, iż osoba od której słyszał to wcześniej spaliła dowcip i uczyniła go tym sposobem jednym z najbardziej żałosnych i żenujących. Ciekawość prawowitego zakończenia zżerała w tej chwili staruszka.
 -- Tango trzy! - porucznik Neumann wrzasnął w swój mikrofon. -- Farrokh, co ona mówi? Co ona mówi? Odbiór.
Hindus ma na imię Farrokh -- zanotował sobie w pamięci profesor; i tak był pewien, że zapomni.
 -- Panie Neumann, straciliśmy łączność głosową -- zameldował Stzibr. -- Radio pojazdu nadaje jedynie informacje zebrane ze skafandrów.
Wszyscy spojrzeli na wielki ekran, gdzie wyświetlane były te dane, jakby mogły one dać wskazówki co do zakończenia dowcipu.
 -- Pan to naprawi -- rozkazał dowódca. Główny technik rozejrzał się bezradnie - czy ten matoł chce, bym tam biegł i serwisował radio?
 -- Szefie, mamy AreoCom w zasięgu -- uratował go łącznościowiec.
Stzibr energicznie podjechał swym krzesełkiem do pulpitu podwładnego. Tamtemu chwilę zajęło ustawienie anten satelity na ostatnią pozycję grupy. Miał nadzieję namierzyć z orbity słabe sygnały skafandrów.
 -- ...róbuj jeszcze raz. -- wśród szumów dobiegło z głośnika. Neumann nie zwlekał.
 -- Tango jeden! Tu baza. Odbiór.
 -- Baza, tu Tango jeden. Słyszę cię mało wyraźnie -- głos był zaszumiony.
 -- Karl, czy coś się stało?
 -- Eee... Nie, tylko radio nagle urwało, ale teraz, jak słyszę, działa.
 -- AreoCom wyjdzie z zasięgu za niecałe dwie minuty -- poinformował dowódcę łącznościowiec. Nie mówił do mikrofonu i grupa w łaziku mogła go nie słyszeć.
 -- Mamy łączność, że tak powiem, przez satelitę. Wasz łazik transmituje, tylko ten bełkot ze skafandrów.
 -- Rozumiem, baza. Czy mamy próbować naprawić radio? -- głos nie dawał się rozpoznać na tle szumów, ale chyba nadal mówił Svenson.
 -- Odmawiam! -- stanowczym tonem rzucił Neumann. -- Nie chcemy by się, dalej popsuło. Kontynuujcie misję. Kontakt przez zatelitę za...
 -- Cztery godziny, trzynaście minut -- po chwili usłużnie podał Stzibr.
 -- Tak długo, że tak powiem? -- zdziwił się porucznik i przez chwilę zbierał myśli. -- Farrokh! W tym dowcipie, co ona mówi?
 -- Ona do jego mówi: pierdol siem. -- zaszumiał głośnik. Profesor schował twarz w dłoniach - tę wersję znał i dopiero opowiedziana w takich warunkach wydała mu się absurdalnie śmieszna. Nikt się nie śmiał.
 -- AreoCom poza zasięgiem -- oświadczył spec od łączności.
 -- Poldie! -- Neumann wlepił świdrujący wzrok w Stzibra. -- Wytłumacz mi, skąd te cztery godziny.
Leopolda Stzibra wszyscy znajomi nazywali po prostu Leo, a tylko szef bazy z nieznanych przyczyn tytułował Poldie. Stzibr ze stoickim spokojem znosił tę fanaberię dowódcy. Gestem zaprosił Neumanna do swojego monitora.
 -- AreoCom Jeden to pierwszy i jak na razie jedyny nasz satelita komunikacyjny. Jego orbita przebiega prawie dokładnie nad biegunami -- zaprezentował projekcję na monitorze. Siedzący obok zmyślny technik podał ten sam obraz na duży ekran ścienny. -- Gdyby Mars się nie obracał -- ciągnął Stzibr, -- wszedłby w zasięg za dwadzieścia kilka minut, ale tak -- wzruszył ramionami, -- uciekniemy mu w bok na kilka godzin.
Dowódca podrapał się po głowie. -- Kiedy grupa dotrze do celu?
 -- Za kwadrans powinni dojechać na wyznaczone miejsce -- poinformował Dabroix. Jako projektant misji znał wszystkie szczególy. -- Dziesięć minut na zbieranie, ekm, próbek, pięćdziesiąt pięć na powrót.
 -- Dobrze -- porucznik gwałtownie kiwnął głową. -- Obserwować wskazania skafandrów. Przyzwać mnie w razie potrzeby -- skierował się ku drzwiom. -- Niech pani nie przysypia! -- wrzasnął nagle na lekarkę, -- obserwować wskazania!
Zbesztana kobieta poderwała się na baczność, lecz wojskowy już wyszedł. Wcale się nie zdrzemnęła, nie - na swe nieszczęście po prostu miała dziwnie senną twarz.
 Profesor wstał i poszedł do siebie. Jakoś nie miał ochoty na żadne rozmowy, a krzesło przyniesione z mesy nie było tak wygodne jak jego prycza. Przez godzinę nic się nie będzie działo, powiedział sobie.

 Z zamyślenia wyrwał go głos interkomu:
 -- Głównodowodzący Neumann do centrum kontroli! Głównodowodzący Neumann do centrum kontroli! -- rozpaczliwie wył głośnik.
 Naukowiec zerwał się i pognał tam po schodach ciesząc się, że nie odniósł jeszcze swojego krzesła. Zdążył chwilę przed porucznikiem. Obecni w pomieszczeniu wgapiali się w w liczby i wykresy prezentowane na wielkim ekranie.
 -- Raport! -- wrzasnął Neumann od progu aż poniosło echo, co było niemożliwością w tak małym pomieszczeniu. Zabrzmiało to jakby wołał do psa: aport! aport! "Echo" szło z głośników w całym budynku; technik poderwał się i wyłączył mikrofon interkomu.
 -- Prototyp melduje toksyczne środowisko pracy -- odczytała doktor (a właściwie lek. med.) Porkapova. -- Oddech wszystkich Tangos nierówny, tętna przyspieszone. McLeod wykazuje nieskoordynowane ruchy.
Skafander wykazuje, kobieto -- pomyślał profesor. Przesunął się do swego krzesła.
 -- Co to znaczy?
 -- Nie wiemy -- uczciwie przyznał się Dabroix. -- Skafandry mogły ulec uszkodzeniu. Wygląda, jakby neurotoksyczny gaz dostał się do środka -- zawyrokował czując, że nikt w to nie wierzy, nawet on sam.
 -- Doktorze Dabroix! Czy w okolicy działania grupy stwierdzono obecność gejzerów, wyziewów, wulkanów, aktywność sejsmiczną?
 -- Nie stwierdzono -- wszyscy to wiedzieli. Choć pytanie było głupie, głównodowodzący musiał je zadać - trzeba było, by ten osąd padł z ust dowódcy grupy naukowej.
 -- Oddechy i tętna w normie, toksyczne środowisko pozostało -- zameldowała Porkapova.
 -- Żyją? -- z trwogą spytał mechanik siedzący nadal obok łącznościowca niczym piąte koło u wozu. Lekarka spojrzała nań z politowaniem; nie wiedziała, że rano gorąco pragnął wybrać się na tę misję.
 -- Mogą być nieprzytomni -- wycedziła w kierunku rozdziawionego mechanika.
 -- Idź, Josh, przygotuj drugi łazik -- polecił mu Stzibr. -- Może tym razem pojedziesz.
 -- Wykonać! -- Neumann zakręcił się w środku pomieszczenia. -- W ekipie ratunkowej, pojedzie pan -- wskazał wychodzącego mechanika, -- pani i doktor Dabroix.
Wyznaczone osoby wyszły.
 -- No, że tak powiem, nieciekawie. Spróbujcie ich wywołać.
 -- Ech... -- westchnął Stzibr widząc, że podległy mu łącznościowiec od razu kręci głową, ale dokonał wezwania przez radio. Cisza.
 Drugi łazik wyruszył w parę minut później.
 -- Chcę meldunków o każdej zmianie parametrów skafandrów -- zażądała lekarka.
 -- Pan się tym zajmie -- porucznik przykazał młodemu technikowi.
 Jednak parametry pozostały z grubsza bez zmian. Ekipa ratunkowa jechała w milczeniu, w bazie też nie rozmawiano dużo. Neumann bezsensownie łaził pomiędzy pulpitami potęgując nerwową atmosferę.
 -- Widzę balon -- po dwudziestu minutach zameldował Dabroix. -- Chyba wracają.
Istotnie, pierwszy łazik beztrosko toczył się w stronę bazy Alfa.
 -- Hej! -- doszło wszystkich ciche zawołanie. -- Wyjechali po nas.
Drugi pojazd łapał sygnały skafandrów grupy Tango i przekazywał wszystkim.
 -- Tango jeden! Tu baza -- nie wytrzymał Neumann. -- Karl, co się z wami działo.
 -- Nic się nie działo -- zdziwionym tonem odpowiedział tamten. -- Jechaliśmy podług planu.
 -- Wszyscy cali? -- z ledwo uchwytną nutą niedowierzania spytała Porkapova.
 -- Chłopaki, meldować się pani! Svenson.
 -- McLeod.
 -- Bannerjee.
Bannerjee -- powtórzył w myśli profesor, -- ale jak on miał na imię?
 -- Baza, jaki jest odczyt ze skafandrów?
 -- Bez zmian, tętna i oddechy w normie, środowisko prototypu toksyczne od trzydziestu minut.
Oba pojazdy zatrzymały się przy sobie. Dwie grupy wysiadły i podały sobie ręce, jakby ludzie ci nie widzieli się nie wiadomo ile czasu.
 -- "Środowisko prototypu toksyczne" -- lekarka spojrzała na McLeoda, a może tylko na jego skafander. -- Wiadomo wam coś o tym.
Jego dwaj kompani spojrzeli nań dziwnie się uśmiechając. Dowódca grupy szturchnął go lekko.
 -- No, Donald, powiedz jej.
 -- Podczas zbierania kamieni -- zaczął McLeod z kwaśną miną widoczną przez szybkę hełmu -- zepsułem sobie powietrze.
 -- Posłusznie nam o tym zameldował -- stwierdził Karl.
 -- A fe! -- pani doktor walczyła przez chwilę, ale wnet i ją dopadł atak śmiechu. Jej dwaj towarzysze nie mieli takich oporów.
W bazie pozostała czwórka obserwowała, jak wariują wskazania skafandrów grupy ratunkowej. Był to zdrowy śmiech, radio rechotało w trzy głosy - Stzibr wyciszył głośnik.
 -- No, my już żeśmy się naśmiali -- pogodnie stwierdził McLeod.
 -- Nie wątpię -- wykrztusił Dabroix.

 Na ławeczce pod rozłożystym dębem młody doktor płoszył swym gwałtownym śmiechem ptaki, wiewiórki i jakieś dziecko. Maluch rozpłakał się, a jego matka spojrzała mrożącym spojrzeniem na, jak jej się wydawało, wariata i tego dziada obok niego.
 -- Ale czemu wskazanie toksyczności utrzymywało się tak długo? -- spytał doktor, gdy już się uspokoił.
 -- Błąd oprogramowania -- profesor odprowadzał wzrokiem matkę i dziecko chyżo oddalających się od podejrzanej ławki. -- Odczyty elektronicznego nosa mogły tylko rosnąć -- naukowiec zamyślił się. -- Ta ławka jest wygodniejsza niż tamto marsjańskie krzesło. I jak do cholery nazywał się ten Hindus?

--
Czajnik. Kupiłem czarny czajnik. Pojemność – dwa czterysta.
Pojemność – dwa czte… Sie-dem je-den ma do set-ki!

Xterminator
Panie KoX, masz Pan nowego fana. Na początku mocnoś pan Lemem poleciał, potem trochę C. Clark może, może C. Sagan nie wiem, może obaj. A wszystko takie naturalne, swobodne, składne i ładne. Fana pan masz w mej osobie, panie KoX że tak powiem.

Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
KoX - Superbojownik · przed dinozaurami
:Xterminator
A mnie podobają się Twe trawestacje bajek i legend - tym bardziej powyższa opinia jest mi miła, bo pochodzi nie od byle kogo.

--
Czajnik. Kupiłem czarny czajnik. Pojemność – dwa czterysta.
Pojemność – dwa czte… Sie-dem je-den ma do set-ki!

Hej, a może by tak wstawić swoje zdjęcie? To łatwe proste i szybkie. Poczujesz się bardziej jak u siebie.
KoX - Superbojownik · przed dinozaurami
Ajć, błąd! Podobają mi się trawestacje baśni i legend.

--
Czajnik. Kupiłem czarny czajnik. Pojemność – dwa czterysta.
Pojemność – dwa czte… Sie-dem je-den ma do set-ki!

weszka
weszka - Superbojowniczka · przed dinozaurami
a fee

Opowiadanko fajne (dopiero po wykasowaniu   w łordzie je przeczytałam ;))
wydaje mi się jednak, że poprzednie lżej się czytało, ale nie potrafię określić dlaczego
pisz dalej
Aby pisać na forum zaloguj się lub zarejestruj