Po wyjściu z pracy poszedłem prosto do sklepu z artykułami myśliwskimi i bronią. Tęgawy sprzedawca zmierzył mnie krytycznym spojrzeniem – fakt, nie jest ze mnie typ wojownika. „Intelektualista” raczej. Drobnej postury, z łysym kółkiem na czubku głowy, którego nie mam za bardzo czym zamaskować, trochę ugięty na lewo pod ciężarem aktówki.
Z niewinną miną laika poprosiłem go o coś mocnego, na śrut. Skrzywił się, jakby usłyszał jakiś upiorny zgrzyt. Zdjął z wystawy jakąś strzelbę, położył ją na ladzie i z nonszalancją wyrecytował litanię danych technicznych na jej temat. Zrobił okrągłe oczy na widok pliku banknotów, podał mi paczkę amunicji i w osłupieniu patrzył, jak z aktówką w jednej ręce, a śrutówką w drugiej wyszedłem na ulicę.
W pobliżu domu poczułem na sobie znajome spojrzenie. „Już jest, znowu”, pomyślałem i jak gdyby nigdy nic szedłem dalej.
Przy furtce odstawiłem teczkę i załadowałem strzelbę. Powoli ruszyłem w stronę domu.
W pewnej chwili gwałtownie odwróciłem się, błyskawicznie złożyłem się, wycelowałem w skrzydlatą sylwetkę majaczącą na wysokości jakichś stu metrów i nacisnąłem spust. Ledwie utrzymałem strzelbę w rękach, huk rozniósł się echem po całej ulicy, w powietrzu rozszedł się ostry zapach prochu.
Po chwili z szumem skrzydeł runął do ogródka mój anioł stróż. Facet pod czterdziestkę, blondyn, całkiem przystojny. Żył jeszcze, charczał niemiłosiernie, jego biała szata cokolwiek się poplamiła. Podszedłem i dobiłem go z drugiej rury.
Wreszcie spokój. Nikt mi już nie będzie srał na samochód i na pranie w ogródku.
Z niewinną miną laika poprosiłem go o coś mocnego, na śrut. Skrzywił się, jakby usłyszał jakiś upiorny zgrzyt. Zdjął z wystawy jakąś strzelbę, położył ją na ladzie i z nonszalancją wyrecytował litanię danych technicznych na jej temat. Zrobił okrągłe oczy na widok pliku banknotów, podał mi paczkę amunicji i w osłupieniu patrzył, jak z aktówką w jednej ręce, a śrutówką w drugiej wyszedłem na ulicę.
W pobliżu domu poczułem na sobie znajome spojrzenie. „Już jest, znowu”, pomyślałem i jak gdyby nigdy nic szedłem dalej.
Przy furtce odstawiłem teczkę i załadowałem strzelbę. Powoli ruszyłem w stronę domu.
W pewnej chwili gwałtownie odwróciłem się, błyskawicznie złożyłem się, wycelowałem w skrzydlatą sylwetkę majaczącą na wysokości jakichś stu metrów i nacisnąłem spust. Ledwie utrzymałem strzelbę w rękach, huk rozniósł się echem po całej ulicy, w powietrzu rozszedł się ostry zapach prochu.
Po chwili z szumem skrzydeł runął do ogródka mój anioł stróż. Facet pod czterdziestkę, blondyn, całkiem przystojny. Żył jeszcze, charczał niemiłosiernie, jego biała szata cokolwiek się poplamiła. Podszedłem i dobiłem go z drugiej rury.
Wreszcie spokój. Nikt mi już nie będzie srał na samochód i na pranie w ogródku.