Jak zwykle fakt, że jestem taka najcudowniej wielkoduszna, dobra i tak niezwykle chętna do świadczenia innym różnego rodzaju przysług, został niecnie wykorzystany. Otóż I. wcisnęła mi dzisiaj na cały dzień swojego Dzieciaka, bo nie dość, że się rozwodzi wreszcie z tym swoim żłobem, co to za niego wyszła pięć lat temu; to pokłóciła się z matką o kolor nowej kanapy (!) i nie miała z kim pociechy zostawić, a musiała jechać do sądu w Jeleniej Górze, żeby się z młotkiem procesować. Zadzwoniła o siódmej rano i głosem piskliwym jęła się skarżyć na cały świat, z naciskiem na jego męską część; dopiero po dwudziestu minutach wyłuszczyła, że chodzi jej o poniańczenie Dzieciaka dzisiaj i czy ja bym ewentualnie mogła. No mogłabym.
Zjawiła się w glorii po dziewiątej, garsoneczka cacana, włos idealny, stylizacja na późną Jackie Kennedy, gdyby Jackie Kennedy nosiła czternastocentymetrowe lakierowane szpilki. Wręczyła mi olbrzymią torbę zawierającą: zabawki Dzieciaka, ubranka na zmianę w razie wu, drylownicę do wiśni, którą kiedyś ode mnie pożyczyła, jeszcze trochę zabawek Dzieciaka oraz psie chrupki, bo I. się pomieszało i myślała, że ja mam psa, a nie jak najbardziej kociego kota Dostałam także całą listę przykazań czego Dzieciakowi nie wolno robić i co mu wolno jeść, po czym sfrunęła ze schodów, zostawiając mnie z Dzieciakiem, który uśmiechał się ślicznie. Oczywiście była to jedynie strategiczna zmyłka, mająca na celu wprowadzenie mnie w fałszywe poczucie panowania nad sytuacją. Dzieciak rozpoczął ofensywę łagodnie, od pastwienia się nad kotem, a potem głośnego darcia mordy, kiedy broniący swojej przestrzeni osobistej oraz niestety również godności kot, rozorał mu pazurami rękę, którą potem musiałam wydezynfekować (przy akompaniamencie kolejnych krzyków, przy których poprzednie okazały się być jedynie wstępem do preludium) oraz zakleić plastrem, który Dzieciakowi się nie podobał, bo nie był w Atomówki.
Następnie okazało się, że nie mam w swoim paśmie kablówki Cartoon Network z tymi jego durnowatymi teraźniejszymi kreskówkami, które sprawiają, że się czuję taka okrutnie stara, a oczywiście nie wiadomo po co w ogóle uruchomiony w pakiecie Disney Channel Dzieciakowi nie pasował. Kryzys został zażegnany, kiedy Dzieciak zoczył rozłożoną na stole konstrukcję z ciastoliny, bo w ramach projektu wakacyjnego robię film poklatkowy i się bawię w prace ręczne. Cudem udało mi się wyrwać z chciwych łapek moich ciastolinowych protagonistów, których zniszczenie naraziłoby mnie na straty moralne i duchowe, zaś Dzieciaka niechybnie na zatłuczenie workiem kartofli. Na szczęście reszta ciastoliny nie była aż tak istotna dla mojego projektu, zatem została złożona w ofierze pięcioletnim rączkom, zaś ja, zadowolona, że na parę chwil mam Dzieciaka z głowy, udałam się do kuchni, celem upichcenia jakiegoś zjadliwego dla szkraba żarcia, które nie zawierałoby (wedle przykazań mamusi) cukrów nieowocowych, laktozy oraz złożonych węglowodanów. Zdecydowałam się na puree ziemniaczane bez masła oraz gotowane cycki kurzęce z warzywami. Obierając warzywka słyszałam dochodzące z pokoju gaworzenie i chichot, które w moim rozumieniu oznaczało, że Dzieciak się dobrze bawi i na razie nie groziła apokalipsa. Oczywiście była to kolejna zmyłka, bowiem idylla skończyła się, gdy usłyszałam przeraźliwe miauczenie, niechybnie oznaczające, że kot się błąkał w swojej kociej ciekawości w pobliżu Dzieciaka i dostał za swoje. Wpadłam zatem do pokoju, kotu na ratunek i moim oczom ukazał się autorski dzieciakowy projekt, w skład którego wchodziło: rozpaćkanie ciastoliny na odmalowanej w zeszłym roku ścianie; wgniecenie ciastoliny w tapicerkę krzeseł, a ponieważ używam także wody do lepienia figurek (ładniej wyglądają bez odcisków palców i łatwiej się je formuje) to oczywiście również wrzucanie ciastoliny do pojemnika z wodą, po czym taplanie się po łokcie w różnokolorowej brei. Nawet kotu się dostało - mokry, oblepiony ciastoliną kiciuś mył się w kącie, a jego mina dobitnie wyrażała całość targających mną właśnie ambiwalentnych uczuć. Zabić przecież cudzego dziecka nie wypada, a jak nawrzeszczę, to na pewno się rozbeczy. Łagodnie zatem ofuknęłam Dzieciaka, po czym podjęłam z góry skazaną na porażkę próbę umycia Dzieciakowi łapek, która to czynność wymagała ode mnie wydobycia z siebie kolejnych pokładów zupełnie mi obcej anielskiej cierpliwości oraz użycia czterech ręczników i mopa. W międzyczasie warzywa rozgotowały się do postaci półpłynnej, zatem jedliśmy oboje zupę warzywną z kurczakiem. Przepraszam, ja jadłam, a Dzieciak marudził. Stwierdziłam, że nie będę w niego wmuszać żarcia, bo przecież nie umrze jak raz nie zje całego obiadu, poza tym karmienie tego szatańskiego nasienia papką protein, które wyglądały, jakby ktoś już je kiedyś zjadł, dawało mi pewną ponurą satysfakcję.
Po obiedzie Dzieciak zrobił się senny, ułożyłam go zatem na łóżku i - głównie dla ukojenia własnych nerwów - przeczytałam mu baśń z książeczki "Bajarka Opowiada", mojego najulubieńszego zbioru baśni na świecie. Ku mojemu zdziwieniu Dzieciak zasnął całkiem szybko i trwał w tym błogosławionym stanie przez niemal trzy godziny, w którym to czasie zdołałam posprzątać podtopioną łazienkę oraz mniej więcej ogarnąć oblepiony ciastoliną pokój, jakkolwiek wydłubywanie jej z tapicerki i wyczesywanie z kota musiało poczekać, póki ciastolina nie wyschnie.
Mocowałam się właśnie z zaklejoną dokumentnie dziurką od klucza w zabytkowej szafie gdańskiej, którą Dzieciak także zdążył się zająć, kiedy usłyszałam wrzaski. Pobiegłam czym prędzej na ratunek i przekonałam się rychło, że poprzednie błyskawiczne zapadnięcie w sen zostało mi teraz zadośćuczynione, jako że Dzieciak w czasie drzemki zasikał mi materac, musiałam zatem wykąpać Dzieciaka (a kąpanie rozkrzyczanego pięciolatka pod prysznicem - w obliczu braku wanny - jest zadaniem tak łatwym jak rzeźbienie w kamieniu za pomocą żelkowego miśka) i zmienić mu gatki, nie mówiąc już o zmianie przed chwila zmienionej pościeli. W międzyczasie suchy już Dzieciak odpełzł gdzieś i był podejrzanie cicho, przeszukałam zatem całe mieszkanie w poszukiwaniu katastrofy, ale nic na nią nie wskazywało, tylko kot gdzieś zniknął. Pomyślałam, że zrobił to, czego ja nie mogłam - czyli zaszył się gdzieś, gdzie go Dzieciak nie dosięgnie, co było w połowie tylko prawdą, bo znalazłam go pół godziny później, zamkniętego w pralce
Wreszcie wybiła piąta, zatem godzina w której I. powinna się zjawić i zabrać ode mnie ten pomiot, ale oczywiście I. zabradziażyła na zakupach w Jeleniej i będzie dopiero za godzinę, a za godzinę to mi przecież sklep zamkną, a ja muszę iść po jakieś wino, bo mnie chyba jasna choler trafi, jak po takim dniu nie będę się miała czego napić! Zapakowałam zatem Dzieciaka pod pachę i ruszyłam do pobliskiego monopolowego. Niby to nie jest najlepsze miejsce, do którego można zabrać dziecko, nawet i obce, ale przecież nie będę przy nim piła tego wina, a perspektywa zostawiania go samego w domu zdecydowanie nie wchodziła w rachubę; przy czym mniej się bałam o Dzieciaka, a bardziej o to, co zastanę w mieszkaniu po powrocie. Po drodze Dzieciak, którego podstawową formą komunikacji ze światem najwidoczniej było ustawiczne darcie mordy, oczywiście wył i wyrywał mi się z rąk, w końcu wpadł z jakieś krzaki, a ja oczywiście razem z nim. W krzakach rezydował pająk, którego utkany na gałązkach domek oblepił mi całą rękę, a ja odtańcowałam coś w rodzaju solówki na rave party, wykonywanej przez epileptyka na prochach, co sprawiło, że Dzieciak się rozrechotał, chyba po raz pierwszy, od kiedy go w ogóle znam. Wykonując mój arachnofobiczny dens przywaliłam stopą w krawężnik i to na tyle mocno, że rozwaliłam sobie dużego palca. Dokuśtykałam jednak bohatersko do sklepu, a Dzieciak jakoś się zamknął, przypuszczam że usatysfakcjonowany wreszcie moją niedolą. Niestety, w sklepie znajdowała się także lodówka z lodami na patyku, a przed sklepem jakiś berbeć wcinał BigMilka i Dzieciak oczywiście też chciał. Próbowałam mu wytłumaczyć, że mogę mu kupić co innego, bo przecież on nie trawi laktozy i po tym BigMilku to go zatłucze jasna cholera; ale z całej mojej tyrady Dzieciak zrozumiał tylko, że mu nie kupię BigMilka i oczywiście zaczął się drzeć. Bliska płaczu zakupiłam zatem innego loda, w którym nie było miejmy nadzieję ani śladu laktozy, ale może szczęśliwym trafem byłaby jakaś świńska salmonella albo coś, ale Dzieciak, rozochocony w darciu mordy trzepnął tylko tym zastępczym lodem o ziemię i wydarł się jeszcze głośniej. Kupiłam zatem jedną, a po namyśle dwie flaszki wina dla siebie i właśnie wtedy, dla ukoronowania całego tego wspaniałego dnia - ujrzałam wchodzącego do sklepu Grzesia.
Grześ to mój kolega z liceum, z którym się nie widziałam od czasów matury i który - zaznaczam - jest cholernie i nieziemsko przystojny. Szybciutko przeprowadziłam krótką indeksację tego, co zobaczył Grześ, który mnie oczywiście rozpoznał. Włos w nieładzie, poprzetykany listkami z krzaka, w który wpadłam oraz pozlepiany ciastoliną; na ciemnogranatowej kiecce jaskraworóżowe ślady ciastolinowych łapek, jako że mokra ciastolina zachowuje się trochę jak farba; na ramieniu girlanda z pajęczyny; prawa stopa krwawi, w jednej łapie dwie flaszki, drugiej uczepiony jest wyjący wniebogłosy, czerwony na twarzy Dzieciak, który jak na zawołanie również się rozpłakał. W tym konkretnym momencie prawdopodobnie prysły wszelkie moje i tak niewielkie szanse na spotkaniu się z Grzesiem na kawie, oczarowanie go moją nietuzinkową osobowością oraz elokwencją, po czym popadnięcie w rozegzaltowany romans z udziałem naręczy róż, romantycznych kolacji ze świecami i serenadowaniem pod moim balkonem (którego przecież i tak nie mam), a w końcu gustowny ślub w udekorowanej proporcami kaplicy oraz doczekanie się gromadki prześlicznych, nigdy nie drących ryjów dzieci. Wybąkałam zatem tylko jakieś tam ukradkowe "cześć" do uśmiechającego się z roztargnieniem Grzesia i wymaszerowałam szybko ze sklepu.
Kiedy I. odebrała wreszcie Dzieciaka, przysięgłam sobie, że już nigdy więcej się nie dam wmanewrować w podobne historie.
Długie, wiem. Ale to był bardzo długi dzień
Acha, dla tych, którzy - cytując mistrza - "nie przeczytali nigdy niczego dłuższego niż horoskop i przepis na zupę gulaszową" lub/i dla tych, którym się zwyczajnie nie chce - streszczenie :
Autorka - zapewne cierpiąca znowu (!) na beznadziejny przypadek PMS-a, za swoje liczne i zapewne wybitnie ciężkie grzechy bawi cudze dziecko, przyznaje się oficjalnie do postępującego alkoholizmu oraz doszczętnie niszczy swoje widoki na szczęśliwą, o ile nieco rzewną, historię miłosną z lokalnym ciachem.
--
Kłamstwo jest poniżej prawdy, fikcja artystyczna powyżej. Hugo Dionizy Steinhaus