< > wszystkie blogi

Za marzeniami (Gotland)

18 czerwca 2013
"Hej mają ludzie piękne sny raz miałeś taki sen i ty. Hej, żeglowałeś po grzbietach fal w kuszącą tajemniczą dal."
Wyspa Gotland - należąca do Szwecji wyspa na środkowym Bałtyku. Trzy tysiące kilometrów kwadratowych powierzchni i pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, trudniących się obecnie głównie tradycyjnym rybołówstwem. Największe miasto to Visby, dawniej bardzo ważny, Hanzeatycki port. Obecnie po dawnej wielkości zostały głównie imponujące ruiny. Więcej informacji można znaleźć na wikipedii, nie sama wyspa jest bowiem tematem tego wpisu. "I potem miałeś jeden cel by wyrwać z marzeń tamten sen Na jawie dzisiaj, dmie w żagle wiatr za rufą kilwateru ślad. " Tak, tematem tego wpisu jest rejs. Mój pierwszy rejs morski. Niektórzy by powiedzieli - pierwszy prawdziwy. Dla mnie żeglarstwo jeziorne też jest żeglarstwem, zupełnie innym, interesującym i na pewno z niego nie zrezygnuję. Ale na morze też jeszcze wrócę, choć bywało ciężko. Gdynia - Visby Wypłynęliśmy w niedzielę w nocy, a raczej już w poniedziałek, bo kwadrans po północy. Wcześniej zdążyliśmy się poznać z grubsza, zrobić zakupy i wrzucić je do jachtu. Jak się miało okazać, niewystarczająco się do tego wrzucania przyłożyliśmy. Naszym domem na blisko tydzień stał się jacht klasy SAS39, długi na niecałe dwanaście metrów, szeroki na niespełna cztery. Zwał się Marsik. Jak się później okazało, nazwa nie była jedyną chu**wą częścią tego jachtu. Jacht ma grota o powierzchni dwudziestu ośmiu metrów kwadratowych i pięćdziesięcio ośmio metrową genuę. Wiatr wiał z północy, więc po opuszczeniu portu postawiliśmy żagle (w nocy tylko genuę, za dnia również grota) i ruszyliśmy na północ. Trasa do Visby wyszła nam mniej więcej tak(niebieska linia i punkty, czerwona linia to droga powrotna):
Pokaż Rejs Gotlandia - do Visby na większej mapie A na naszej mapie wyglądało to tak: Ale od początku. Wypłynęliśmy, jak już wspomniałem, tuż po północy, w poniedziałek, trzeciego czerwca. Wiatr wiał równo, z północy z siłą pięć - sześć stopni w skali Beauforta. I wiał tak cały poniedziałek, więc zrobiliśmy kawał drogi. Z samego rana okazało się, że kibel odmówił posłuszeństwa przy pierwszym użyciu. Później powstał komentarz do tej i kilku późniejszych sytuacji: "Pierwszego dnia padł kibel. A potem było już tylko gorzej." Nie była to prawda patrząc na całość rejsu, ale jeśli chodzi o wyposażenie łódki (nieżaglowe) powiedzonko to dość dobrze oddaje ducha wyprawy. Pierwsze ofiary choroby morskiej już zdążyły złożyć hołd neptunowi. Mój żołądek również zaczynał się buntować, zwłaszcza po każdej wizycie w kabinie. Wieczorem wiatr się wzmógł. Zmęczony chorobą (morską i jakimś paskudztwem w jelitach) padłem spać dość wcześnie. Zdaje się, że wachtę miałem wieczorem (do 22) a następną dopiero późnym rankiem. Cały ten czas przespałem, bowiem kołysanie, które w pozycji stojącej doprowadzało mój żołądek do wariacji, gdy się położyłem uśpiło mnie skutecznie. W nocy siła wiatru sięgała siedmiu (pewnie za rok, gdy będę o tym opowiadał będzie już dziewięć). Chłopaki na wachcie dawali radę, choć jak się okazało nazajutrz namieszali coś z kursem i w efekcie przez noc posunęliśmy się do przodu tyle, ile dzień wcześniej w godzinę czy dwie. Bywa, większość z nas, jak ja, po morzu nie pływała wcześniej. "Dni mijały z wolna, czas wlókł się niczym żółw dzień za dniem bez końca rozsadzał w czaszce mózg Ile lat wytrzymać trza jeszcze będzie nam Hej, ha nadejdzie czas, że wrócę pod swój dach" Obudziłem się rano. W całkiem niezłym stanie. Niestety, czas, który zajęło mi powstanie z koi, założenie sztormiaka i wylezienie z kabiny wystarczył, by zmusić mnie do wystawienia łba za reling zaraz po wyjściu z kabiny. Przyczynił się też do tego wygląd a przede wszystkim zapach w kabinie. Na skutek przechyłów i falowania źle zabezpieczony ładunek pospadał i zmieszał się z wodą zęzową oraz środkiem czyszczącym (Cif czy coś takiego) który również na skutek falowania przeleciał całą kabinę i rozlał się po podłodze. Potem było już z żołądkiem lepiej i wieczorem odważyłem się nawet zjeść kawałek pomarańczy i dwie kostki czekolady. Żołądek się uspokoił, za to było zimno. Cóż, na następny rejs będę pod wieloma względami lepiej przygotowany (wiedza, którą zdobyłem zaprocentuje). W tamtym momencie przyszła mi do głowy myśl, że następnego rejsu w ogóle nie będzie. Było mi piekielnie zimno, mimo, że temperatura nie była aż tak niska. Wiatr dalej wiał silny, pewnie koło sześciu. Znów robiliśmy sześć nawet do siedmiu węzłów na samych żaglach. Ponieważ szliśmy ostro pod wiatr, przechył był sympatyczny. Reling z jednej strony co chwilę chował się w wodzie: Stało się raczej jedną nogą na pokładzie, drugą na normalnie pionowych powierzchniach. Wyszła na jaw kolejna wada jachtu - wewnątrz brakowało sensownych uchwytów, a wyposażenie (szafki, drzwi, klamki) było już dość wyeksploatowane i nie obyło się bez uszkodzeń. Tu jeszcze filmik z tego właśnie dnia: do filmiku Około południa uciekliśmy spod chmur i wreszcie mogłem trochę rozgrzać zlodowaciałe ręce. Okazało się to głupim pomysłem. Po pierwsze co jakiś czas fala miast pod dziobem przelatywała górą i wodospadem wpadała do kokpitu, więc ręce znów były mokre. Tymczasem słońce, słona woda i wiatr sprawiły, że wierzch dłoni miałem spalony jak nigdy w życiu. Dłonie aż mi spuchły i piekły przy najmniejszym dotknięciu oraz muśnięciu słońca. I tak właściwie już do końca rejsu. Kolejna bezcenna lekcja na przyszłość - rękawiczki. "Wiatr wyliże rany, sól opatrzy kark za kwartę zrobisz wszystko, do piekła pójdziesz bram by choć na chwilę w myślach tych słów usłyszeć czar że minie szybko rok lub dwa i wrócisz pod swój dach" W kokpicie wysiedziałem do wieczora. Pogoda powoli się uspokajała. Poszedłem spać, a rano wstałem na wachtę jak młody bóg. Na horyzoncie znowu było widać ląd. Tym razem była to Gotlandia. Płynęliśmy więc spokojnie wzdłuż brzegu wyspy. Po drodze przepłynęliśmy między dwiema wysepkami, zamieszkanymi głównie przez ptaki. Na jednej z nich kiedyś żyli ludzie. Czy żyją do dziś - nikt nie był pewien. Budowle było widać, ludzi nie. W międzyczasie posprzątaliśmy pierdolnik w kabinie, by po wejściu do portu nie tracić na to czasu. Wreszcie wczesnym popołudniem ujrzeliśmy wejście do portu. Tak nam się spieszyło do brzegu, że wymusiliśmy pierwszeństwo na promie kursującym między Gotlandią a Szwecją Wreszcie około piętnastej, w środę piątego czerwca stanęliśmy w Visby. Cumy oddane, można było zejść na ląd. Visby W Visby pierwszym i dla wszystkich najważniejszym punktem wycieczki był... prysznic w marinie. Prysznic i normalna toaleta. Po ponad dwóch dobach w morzu było to jak zbawienie. Gdy już wszyscy się ogarnęli ruszyliśmy na zwiedzanie Visby połączone z poszukiwaniem normalnego jedzenia (ryba z puszki i kisiel trochę nam zbrzydły. O samym mieście wiele nie napiszę, bo wiele nie wiem. A informacje z Wikipedii wkleiłem już na początku notki. Mam za to garść zdjęć. Stare miasto jest bardzo ładne. Śliczne domki stoją gęsto rozsypane po stromych zboczach wokół portu. Poprzeplatane są ruinami kościołów i innych budowli z czasów potęgi miasta. Wygląda to trochę tak, jakby miasto zostało zbudowane od nowa, wśród ruin dawnego miasta. Wreszcie trafiliśmy do sympatycznej knajpki. Tam czekały na nas hamburgery: Były to całkiem niezłe hamburgery, a porcje naprawdę duże. Po trzech dniach w morzu wydały nam się daniem iście boskim. Na koniec dnia jeszcze zachód słońca I lulu. Noc na spokojnej wodzie, bez bujania, za to trochę ciaśniej, bo wszyscy mogli spać na raz. Następnego dnia pobudka o siódmej by o ósmej wyruszyć w drogę powrotną. Visby - Gdynia "Wrócimy wszyscy razem, wrócimy choć zły wiatr, chłoszcze nas po twarzach, a wodę leje za kark Czy człowiek ten to ja, czy to zupełnie inny ktoś? Hej, ha, nadejdzie czas, a wrócisz pod swój dach." Zgodnie z planem wstaliśmy o siódmej, w czwartek, szóstego czerwca. O ósmej byliśmy gotowi do rzucania cum. Wystarczyło odpalić silnik. I tu pierwsza niespodzianka - zero reakcji, ze strony silnika. Godzinne śledztwo ujawniło rozłączony kabel od rozrusznika. Więc ruszyliśmy, z godzinnym poślizgiem. Pierwsze, co spotkaliśmy po wyjściu z portu to gęsta mgła: Było trochę niepewności, bo gdzieś w tej mgle mógł czaić się prom, a szybkie są bydlaki. Wkrótce jednak mgła się rozwiała i przywitał nas słoneczny dzień. Wiatr wiał lekki, z północy, silnik wesoło klekotał (jak to diesel), więc gnaliśmy wzdłuż wyspy, na południe, robiąc pięć - sześć węzłów. Plan był ambitny, bowiem w piątek na godzinę siedemnastą armator miał umówioną następną ekipę. Gdyby udało się utrzymać tą prędkość całą drogę, było to do zrealizowania. Jednak pech w czasie tego rejsu dopiero zaczynał pokazywać swe kły. Wiatr osłabł, więc spadła i nasza prędkość. Nie chcieliśmy katować silnika, by starczyło nam paliwa. Mimo to posuwaliśmy się naprzód, cały dzień i noc aż do trzeciej nad ranem. Wtedy silnik odmówił całkiem posłuszeństwa. Trzy godziny zajęło chłopakom ustalenie, że nie zasysa paliwa ze zbiornika i przerobienie układu tak, by zasysał. W tym czasie wiatr niemal zdechł, więc dotarcie do Gdyni na piętnastą już można było włożyć między bajki. O szóstej silnik znów ruszył, znów robiliśmy cztery węzły. Radość nie trwała jednak długo. Koło dziewiątej nastąpiła kolejna awaria, która mogła skończyć się tragicznie. Pękł wąż od chłodzenia. Komora silnika została zalana. W takich silnikach chłodzenie odbywa się wodą morską. Przepływa ona przez silnik, następnie tuż za kolektorem wylotowym jest mieszana ze spalinami. Dalej już schłodzone spaliny razem z wodą przelatują przez tłumik i za burtę. Problem w tym, że tłumik był plastikowy. Gdy zabrakło wody, gorące spaliny wydmuchały w nim dziurę. Spaliny przedostawały się do jednej z kabin, w której spał kolega. Na szczęście w porę je zauważyliśmy i kolega wyszedł stamtąd tylko z lekkim bólem głowy. Próby naprawienia silnika trwały ponad pół dnia. Mimo wymiany sparciałych węży chłodzenia na zaimprowizowane z węża ogrodowego i załatania tłumika taśmą "powertape" (dzięki ci Neptunie, żeśmy taką mieli, przydawała się w wielu sytuacjach), chłodzenie silnika nie dawało się uruchomić. Około czwartej czy piątej skończyły się pomysły na jego naprawę. Wiatr w tym czasie niemal całkiem ucichł. Próbowaliśmy różnych ustawień żagli, by wykorzystać każdy najlżejszy podmuch. Wypchnęliśmy genuę na bomie grota, by pracowała na tych lekkich podmuchach. Próbowaliśmy nawet spinakera, którego dostarczył nasz kapitan. Nie zdawało się to na wiele. Nasza prędkość wahała się w okolicy pół węzła. Humory mimo wszystko dopisywały. Niektórzy, korzystając z pięknej pogody, zażywali kąpieli. (tu akurat trwały kolejne próby naprawienia silnika, stąd i prędkość i spaliny) Nadszedł piątkowy wieczór, a my nadal mieliśmy ponad sześćdziesiąt mil do Helu. Zrobiło się nieco nerwowo, bo w tym tempie mieliśmy szansę dotrzeć do Gdyni w okolicy wtorku. Udało nam się skontaktować z organizatorem rejsu za pośrednictwem platformy wiertniczej, którą mijaliśmy w odległości dwunastu mil. Informacja zwrotna była taka, że nie ma możliwości holowania do Gdyni, inną grupą mamy się nie przejmować (widocznie rozwiązali to jakoś inaczej) i mamy spokojnie doturlać się do celu, niezależnie od czasu, jaki nam to zajmie. Cóż było robić. Zdecydowaliśmy nie ryzykować uruchamiania silnika bez chłodzenia, rozdzieliliśmy nocne wachty i poszliśmy spać (z wyjątkiem pierwszej wachty). W nocy zaczęło wiać. Gdy o trzeciej przejmowałem wraz dwoma kolegami wachtę, robiliśmy znowu pięć węzłów. W czasie naszej wachty również udało się utrzymać prędkość. Gdy słońce wzeszło już wyżej nad horyzont wiatr zaczął słabnąć a nasza prędkość spadać. Tym niemniej ujrzeliśmy już polskie brzegi na horyzoncie. Przed południem wiatr znów zdechł zupełnie. Brzeg, który rano był już w zasięgu kilku godzin znów oddalał się w czasie. Załoga z wolna wychodziła z kabiny. Nowy dzień przyniósł nowe pomysły na naprawę nieszczęsnego silnika. Udało się nam zlokalizować i usunąć zator w układzie chłodzenia. Wczesnym popołudniem silnik znów zaklekotał i co ważniejsze, znów pluł wodą z wydechu. Około piętnastej minęliśmy Hel i skierowaliśmy się na Gdynię. Nim dotarliśmy do brzegu, wysprzątaliśmy jacht, pozbyliśmy się wszędobylskiego powertape'a i popakowaliśmy swoje rzeczy. Wreszcie, po wpół do szóstej, ósmego czerwca przybiliśmy do nabrzeża w porcie jachtowym w Gdyni. Jeszcze pamiątkowe zdjęcie: kapitan wypisał opinie z rejsu i powoli zaczęliśmy się rozjeżdżać do domów. W tym miejscu chciałbym podziękować za wspaniała przygodę i fantastyczne sześć dni kapitanowi Michałowi; współzałogantom: Eli, Sylwii, Piotrowi, Krzyśkowi, Michałowi, Julianowi (znanemu też jako Lucjan lub Lucyfer) i Karolowi; Szkole żeglarskie Junga z Gdyni, która organizowała rejs; Neptunowi, że nas nie potopił, choć większość z nas płynęła w swój pierwszy morski rejs. Armator nie zasłużył za zaniedbany do nieprzyzwoitości silnik jachtu i parę innych dupereli, które nie działały, jak powinny. Ahoj, załogo! Do zobaczenia na następnych rejsach! "Wrócimy wszyscy razem, wrócimy choć zły wiatr, chłoszcze nas po twarzach, a wodę leje za kark Czy człowiek ten to ja, czy to zupełnie inny ktoś? Hej, ha, nadejdzie czas, a wrócisz pod swój dach." Czy zupełnie inny to nie sądzę, ale na pewno miał na mnie wpływ ten rejs. Dał mi wiedzę, doświadczenie i przede wszystkim mnóstwo wspomnień. Mimo zimna i dwóch dni rzygania, dał też pragnienie, by wyruszyć znowu. By znów poczuć w ręku ster, zobaczyć, jak wiatr kładzie łódź w coraz większy przechył. Znów po powrocie przez trzy dni budzić się i nie móc złapać pionu. I znów nazbierać doświadczenia i wspomnień. ** Fragmenty szant pochodzą z piosenek: "Twój nowy świat" zespołu Kubryk; "Powrót" zespołu Mechanicy
 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi