Chyba już poza konkursem, ale liczę na przychylność żyri konkursowego Zresztą lepiej poźno niż w kale...
Obiad był pyszny. Z nieukrywaną rozkoszą pochłaniałem kolejne porcje ziemniaczków polanych sosem, duszonych pieczarek, kotletów mielonych i surówki z czerwonej kapusty. W celu lepszego działania soków trawiennych co i raz kęsy obiadu popijałem sokiem jabłkowo-pomarańczowym. Niebo w gębie. Jako, że zadowolenie z dobrze spełnionego obowiązku należało spotęgować pozwoliłem sobie na deser w postaci loda pistacjowego i jabłka marki Jonatan.
Jak nakazywał kodeks każdego zdrowego młodego człowieka po tak solidnym posiłku należało solidnie wypocząć. Ale żwawość i ciekawość dziecka, chęć wiecznej zabawy wzięły górę nad ewolucyjnym zwyczajem ssaków rodzaju ludzkiego. Rozłożyłem kolejkę elektryczną, zbudowałem stację kolejową. Stałem się zawiadowcą, maszynistą, kontrolerem biletów, dróżnikiem, zwrotnicowym a nawet zwykłym przeciętnym pasażerem. Pociągi kursowały, szlabany podnosiły i opuszczały się, zwrotnice ze zgrzytem zmieniały kierunki jazdy pociągów. A wszystko to wywoływały uśmiech zadowolenia na twarzy dziecka, iskierki radości w oczach i wydawane co kilka chwil okrzyki zachwytu.
Jednak gdy jeden z pociągów pasażerskich, niesiony dziewięcio woltowym napięciem po szynach, ze słynną złośliwością rzeczy martwych, wypadł z torów, należało przerwać beztroską zabawę i skupić się na udzielaniu pierwszej pomocy ofiarom katastrofy. W tym celu należało się podnieść z podłogi. Samo podniesienie się z podłogi nie sprawiło problemu. Jednakże skutkiem owego gwałtownego ruchu oraz fizjologicznych predyspozycji organizmu wzmocnionych sutym posiłkiem był nagły napór na trzewia niestrawionych składników miazgi pokarmowej, produktów gnicia i fermentacji wewnątrzustrojowej, które domagały się swoim naporem na esicę, upragnionej wolności.
Nie chcąc kusić losu, zostawiając biednych pasażerów i obsługę pociągu na pastwę drobnoustrojów mieszkających w dywanie, czym prędzej potruchtałem do ubikacji, jednocześnie rozpinając spodenki.
Z grymasem wdrapałem się na sedes. Zimna deska klozetowa wywołała nieprzyjemny dreszcz. Jakby tylko na ten sygnał czekał układ wydalniczy. Najpierw wydobył się wiatr. Krótki, acz przeraźliwy. Ze swoją akustyką wzmocnioną przez ceramiczną muszlę działającą niczym pudło rezonansowe Ibaneza. Napięcie mięśni wzmogło, przez usta dziecka przecisnął się zduszony jęk. Chlupnięcie oznajmiło pozbycie się pierwszej części balastu. Ale apogeum jednej z naturalnych czynności ludzkich miało dopiero nadejść. Zamknięcie oczu, delikatne rozluźnienie mięśni i pozwolenie organizmowi na samoczynne opróżnianie się z nadmiaru niepotrzebnej masy odżywczej powinno pomóc. Organizm i tym razem nie zawiódł. Wydalał z siebie kolejne cząstki, przerywając raz po raz tą żmudną operację przedmuchaniem jelita i otworu wylotowego gazem pod ciśnieniem. Punkt krytyczny minął. Teraz można było nawet pomachać nogami czy rozejrzeć się po ubikacji w poszukiwaniu nowych pajęczyn tudzież ubytków w ceramicznej obudowie ścian.
Ale jak każda czynność tego świata musiała się kiedyś zakończyć. Zmyślne układy ludzkiego organizmu poinformowały centrum dowodzenia, że pora już zakończyć jeden z elementarnych, nie bójmy się tego słowa, cudów życia.
Usta dziecka rozwarły się jak do krzyku. Już struny głosowe miały wydobyć dwusylabowe słowo, które chyba każdy niemowlę jako pierwsze wymówić potrafi. Ale nie. Nic takiego nie miało miejsca. Cisza. Cienki głosik dziecka jakby uwiązł mu w gardle. Oczy dziecka zdawały się wyjawiać jego zamiar. Poczuł się kimś ważnym, dorosłym, samodzielnym.
Niezdarnymi ruchami odwinął kawał papieru toaletowego, zeskoczył z sedesu. Dywanik na podłodze mile połechtał gołe dziecięcy stopy. Delikatnym, ale pewnym ruchem ręka dziecka uzbrojona w papier sięgnęła za siebie...
Tak, tak, to był ten pierwszy raz kiedy podtarłem się bez pomocy mamy.
Ale mycia ciała i prania gatków nie udało się uniknąć...
Obiad był pyszny. Z nieukrywaną rozkoszą pochłaniałem kolejne porcje ziemniaczków polanych sosem, duszonych pieczarek, kotletów mielonych i surówki z czerwonej kapusty. W celu lepszego działania soków trawiennych co i raz kęsy obiadu popijałem sokiem jabłkowo-pomarańczowym. Niebo w gębie. Jako, że zadowolenie z dobrze spełnionego obowiązku należało spotęgować pozwoliłem sobie na deser w postaci loda pistacjowego i jabłka marki Jonatan.
Jak nakazywał kodeks każdego zdrowego młodego człowieka po tak solidnym posiłku należało solidnie wypocząć. Ale żwawość i ciekawość dziecka, chęć wiecznej zabawy wzięły górę nad ewolucyjnym zwyczajem ssaków rodzaju ludzkiego. Rozłożyłem kolejkę elektryczną, zbudowałem stację kolejową. Stałem się zawiadowcą, maszynistą, kontrolerem biletów, dróżnikiem, zwrotnicowym a nawet zwykłym przeciętnym pasażerem. Pociągi kursowały, szlabany podnosiły i opuszczały się, zwrotnice ze zgrzytem zmieniały kierunki jazdy pociągów. A wszystko to wywoływały uśmiech zadowolenia na twarzy dziecka, iskierki radości w oczach i wydawane co kilka chwil okrzyki zachwytu.
Jednak gdy jeden z pociągów pasażerskich, niesiony dziewięcio woltowym napięciem po szynach, ze słynną złośliwością rzeczy martwych, wypadł z torów, należało przerwać beztroską zabawę i skupić się na udzielaniu pierwszej pomocy ofiarom katastrofy. W tym celu należało się podnieść z podłogi. Samo podniesienie się z podłogi nie sprawiło problemu. Jednakże skutkiem owego gwałtownego ruchu oraz fizjologicznych predyspozycji organizmu wzmocnionych sutym posiłkiem był nagły napór na trzewia niestrawionych składników miazgi pokarmowej, produktów gnicia i fermentacji wewnątrzustrojowej, które domagały się swoim naporem na esicę, upragnionej wolności.
Nie chcąc kusić losu, zostawiając biednych pasażerów i obsługę pociągu na pastwę drobnoustrojów mieszkających w dywanie, czym prędzej potruchtałem do ubikacji, jednocześnie rozpinając spodenki.
Z grymasem wdrapałem się na sedes. Zimna deska klozetowa wywołała nieprzyjemny dreszcz. Jakby tylko na ten sygnał czekał układ wydalniczy. Najpierw wydobył się wiatr. Krótki, acz przeraźliwy. Ze swoją akustyką wzmocnioną przez ceramiczną muszlę działającą niczym pudło rezonansowe Ibaneza. Napięcie mięśni wzmogło, przez usta dziecka przecisnął się zduszony jęk. Chlupnięcie oznajmiło pozbycie się pierwszej części balastu. Ale apogeum jednej z naturalnych czynności ludzkich miało dopiero nadejść. Zamknięcie oczu, delikatne rozluźnienie mięśni i pozwolenie organizmowi na samoczynne opróżnianie się z nadmiaru niepotrzebnej masy odżywczej powinno pomóc. Organizm i tym razem nie zawiódł. Wydalał z siebie kolejne cząstki, przerywając raz po raz tą żmudną operację przedmuchaniem jelita i otworu wylotowego gazem pod ciśnieniem. Punkt krytyczny minął. Teraz można było nawet pomachać nogami czy rozejrzeć się po ubikacji w poszukiwaniu nowych pajęczyn tudzież ubytków w ceramicznej obudowie ścian.
Ale jak każda czynność tego świata musiała się kiedyś zakończyć. Zmyślne układy ludzkiego organizmu poinformowały centrum dowodzenia, że pora już zakończyć jeden z elementarnych, nie bójmy się tego słowa, cudów życia.
Usta dziecka rozwarły się jak do krzyku. Już struny głosowe miały wydobyć dwusylabowe słowo, które chyba każdy niemowlę jako pierwsze wymówić potrafi. Ale nie. Nic takiego nie miało miejsca. Cisza. Cienki głosik dziecka jakby uwiązł mu w gardle. Oczy dziecka zdawały się wyjawiać jego zamiar. Poczuł się kimś ważnym, dorosłym, samodzielnym.
Niezdarnymi ruchami odwinął kawał papieru toaletowego, zeskoczył z sedesu. Dywanik na podłodze mile połechtał gołe dziecięcy stopy. Delikatnym, ale pewnym ruchem ręka dziecka uzbrojona w papier sięgnęła za siebie...
Tak, tak, to był ten pierwszy raz kiedy podtarłem się bez pomocy mamy.
Ale mycia ciała i prania gatków nie udało się uniknąć...