<< >> wszystkie blogi

esos's absurdlog

Więcej na: http://30lat.blogspot.com/

Sesyjnie.

2016-01-25 08:35:42 · Skomentuj
No bardzo przepraszam, ale ja nie dam rady zdać tego egzaminu? No wiem, że już mam zaliczony przedmiot na 3, ale że tak powiem - mam mieć jakąś tróję na koniec semestru? Jedną taką paskudną? O nie!

Notatki w dłoń, zapiski, brudnopisy także, pisadeł cała garść, siadam oto ja! Samiec Alfa rozpyka wszelkie ścierwo matematyczne rzucone mu przez prowadzącego zajęcia! Co mi tu będzie jakiś - za przeproszeniem - profesorek cyferkami straszył!

...prowadzący wszedł do sali. Zapadła prawie idealna cisza. Gdyby dobrze się wsłuchać, można by usłyszeć jedynie odgłosy bijących serc, krwi płynącej przez napięte ze skupienia skronie, no i bulgot w trzydziestolatkowych flakach. Po cholerę żarłem przed egzaminem baton z suszonymi śliwkami, zapijając go kawą.

- Witam państwa, tak jak mówiłem, będą trzy zadania do rozwiązania. Sprawa jest prosta - dwa zadania poprawnie rozwiązane - cztery, trzy zadania poprawnie rozwiązane - pięć, jeśli komuś noga się powinie, to przepisujemy ocenę z tego, co zaliczyliście wcześniej. Czy są jakieś pytania?

Na sali cisza. Widać, że jeden ze studentów coś ciężko kalkuluje, mrucząc pod nosem jakieś "jeden, trzy, a dwa a jeden to tszi, ale tszi jak bez... nie...". W końcu kalkulacja go przerasta, wstaje i wychodzi. Pierwszy poległy na egzaminie.
Wykładowca odprowadza czmychającego wzrokiem, po czym rzuca na tablicę pierwsze zadanie.
Wyszły kolejne trzy osoby.
Wykładowca wzrusza ramionami i nanosi na tablicę drugie zadanie. Wstają następne dwie osoby i uchodzą bokiem.
Po pojawieniu się trzeciego zadania na tablicy, wyszło nawet szydło z worka.

Ale nie nie nie, o nie, ja twardo siedzę! Rzucam okiem na tablicę - będę miał 4! To pierwsze zadanie zaraz rozpykam, do drugiego się nie zbliżam, a z trzecim powalczę. Więc biorę stado macierzy, tę przewracam, tamta obracam, potęguję, mnożę, jeb jej z Sarrusa, to jakieś badanko, tam analiza, jest! Mam wynik! Zadowolony z siebie siadam do zadania trzeciego. Zerkam w notatki wymyślając, jak rozpykać rzucone mi w twarz zagadnienie. Tu jakieś ka-od-es, tam jakieś sprzężonko, zarzucam ze wzora, podstawiam, robi mi się ułameczek, wymnażam skracam, a ułamek z ułamkiem w liczniku zamiast mi się jakoś redukować czy coś, dalej twardo się ułamkuje. Dobra, to tutaj dodam, tam odejmę, wyciągam deltę z Pitagorasa, a ułamkowe gówno nadal się rozrasta jak dług publiczny. Dobra, ostatnia szansa: biorę całe wyrażenie, dzielę przez zero, do wyniku dodaję pierwiastek z e^x, kończą mi się cyferki wyparte jakimś sposobem przez kolejne literki. Kurwa, chyba opracowałem jakiś nowy alfabet. Tak właśnie.
No i tym oto sposobem mam jedną tróję w indeksie.

*****

Sobota.
Nie dość, że przegrałem z egzaminem, to i z połączeniem śliwkowy-baton-kawa też przegrałem.
Świątynia dumania. W stanie ostatecznego skupienia, sunę wzrokiem po wnętrzu kabiny w uczelnianym sraczu. Moim oczom ukazuje się napis:



Pfffff, myśli, że cwaniak. Ale nie wie, że ja jestem cwańszy. Zanim siądę - oblizuję. Przecież na brudnym nie będę siadał! O!

Pół żartem, pół serio: zatoka.

2015-09-30 08:58:37 · Skomentuj
Męska grypa męską grypą, można się śmiać, ale umrzeć na to też można.
Lekarka moja zerknąwszy mi w gardzieli otwór, osłuchawszy i wysłuchawszy historii równie wzruszającej co i pasjonującej, stwierdziła:

- Ja tu panu przepiszę to i to i tamto, bo ostatnio zadziałało, ale teraz to pan jeszcze dostaniesz skierowanie do laryngologa, co by w tę i tamtę dziurę zerknęł.

Upewniwszy się uprzednio w którą dziurę laryngolog zwykł zaglądać, ruszam do wspomnianego lekarza. No i docieram do przychodni. Jako, że nie z NFZ, to termin krótki, a i warunki w poczekalni jakieś takie bardziej cywilizowane: telewizorek, miękkie kanapy, po lewej dystrybutor z wodą, po prawej stado licealistek ze szkoły sportowej. No, w końcu jesteśmy w Centrum Medycyny Sportowej, a to do czegoś zobowiązuje.
Próbuję zająć się żelkami pożeranymi przez kostki czekolady przy akompaniamencie eksplozji detonacyjnych rybek. Ach te telefony: wiedza całego świata w kieszeni, a ja zamiast zgłębiać tajemnicę wszechświata - łączę w zestawy kolorowe gluty.
W żelki jakoś nie idzie. Nie to, że nie potrafię się wyłączyć i ignorować to, co dzieje się w moim otoczeniu, ale dziewoje po prawicy naprawdę jakoś tak średnio pozwalają się skupić:

- Urocza blondyna z nieco przydużym nosem, opowiada, jak to się ostatnio zerwała ze szkoły i razem z koleżanką poszły przymierzać takie jakieś nowe obcisłe spodnie.
- Słuchający jej, siedzący kawałek dalej rudzielec okręca na palcu swoje ogniste loki.
- Kolejna blondyna o nogach długich jak foch Kaczyńskiego, poprawia koszulkę która na pewno powinna więcej zasłaniać. A w zasadzie mogłaby zasłaniać mniej.
- Czwarta dziewoja, z wyrazem głębokiego skupienia na anielskiej twarzy, ze wzrokiem "sięgałabym, gdzie wzrok nie sięga"wpatruje się w tą rudą.

Tia, wyobraźnia działa. Ta blond w przymierzalni, anielica z rudą, a do tego podskakująca ta od długich nóg... Echhhhhhh, żeby to ja był w ich wieku... Albo lepiej nie. Ważyłem wtedy 70kg, miałem fryzurę na Mostowiaka i cerę, jakby mnie ktoś karmił z procy.

Ale mniejsza z tym.

Mija kilkanaście minut które spędzam na rozpaczliwych próbach powstrzymania ślinotoku. Z opresji ratuje mnie pani doktor wzywająca do gabinetu. Wchodzę do lekarskiej pieczary ze smutkiem w oczach, odwracając się jeszcze co jakiś czas w stronę niewiast niczym pies wygoniony z kuchni, strzelający wzrokiem w kierunku leżącego na stole schabu.
Lekarka.
Tu już nie ma miejsca na jakiekolwiek rozpraszanie uwagi: jest wzrostu siedzącego kundla, zasuszona, spalona słońcem. Taka trochę mumia, tylko do czoła ma przyczepioną jakąś małą antenę satelitarną.

- W czym mogę panu pomóc?
- No bo widzi pani - zaczynam tłumaczyć pokazując pokaźnych rozmiarów historię leczenia - poza morderczą męską grypą, mam też w bonusie takie dodatkowe efekty specjalne, jak lejące się z otworów takie ciecze i płyny co to niby lecą tą samą drogą co gluty, ale to nie są gluty. Tylko taka, no, woda, ale nie woda. Trochę żółta. No i z tyłu mnie wtedy boli a z przodu nie, no i nie mam wtedy gotrączki, pomimo, że wcześniej mam. A później to mi się wlewa do gardła i przez trzy miesiące płucko wypluwam. No i lekarz ogólny kazał mi przyjść do pani, żeby mi półwysep zbadać.
- Chyba zatokę? - dopytuje lekarka przyglądając mi się badawczym wzrokiem.
- No może zatokę, cieśninę, czy tam inny Bosfor. No bo rozumie pani, te mroczne gluty, no i później się tego nie da doleczyć. A ja nie lubię być chory, ja lubię penetrować ciasne i wilgotne szpa...

Zostaw!!! Mózgu, zostaw już w spokoju te nieszczęsne licealistki!!!

- ...i wilgotne jaskinie, a jakoś nie pasuje mi do tego nawracające, zatokowe glutolejstwo.
- Aha - rzuca ze zrozumieniem lekarka - a proszę mi powiedzieć, jak to się leje, to jak ma pan ułożoną głowę, z której dziury to płynie, jak często?
- No wie pani... - odpowiadam po chwili namysłu - jak jest spokój to jest spokój, a później jest taki wyrzut jak w egzorcyście.
- Jak w czym?! - pada pytanie z ust lekarki.

No jak to jak w czym?! Jak można nie znać Egzorcysty?!
Szybko szukam innego filmu ze scenami obrazującymi stan moich otworów, ale mając na uwadze głosy licealistek dobywające się zza drzwi, jedyne co mi przychodzi do łba, to 2girls1cup z tą blondyną i rudą w rolach głównych.

No mózgu, no kurwa mać!

- ...znaczy się pani doktor, że idzie jak solidny krwotok z nosa. Taki bryzgający falami, drżący i tryskający na twarz gorącą, gęstą, lepką...

Mózgu do kurwy nędzy!!!

- ...glutem. Tak właśnie, glutem.
- No dobra - stwierdza lekarka poprawiając swoją antenę satelitarną na czole - zbadamy co tam u pana słuchać.

Siadam na fotelu zastanawiając się, po cholerę lekarce ta antena. Może to jakaś łączność bezprzewodowa z komputerem, żeby mogła od razu wprowadzać telepatycznie dane do kartoteki?
Sekundę później antena eksploduje jasnym blaskiem. Albo lekarka zaczęła transmisję danych, albo to jakaś latarka. Ale zajebiste, ciekawe, jak spisałoby się w jaskini!

Mija kilka minut. Wszelkie wloty powietrzne i kanały glutowe zostały już przebadane. Pojawia się wstępna diagnoza.
- No więc z tego co widzę, to był pan chory, ale już pan zdrowieje.
- Nooooo, tak... - potwierdzam zerkając na lekarkę.
- No bo to co pan ma, to najlepiej się tomografem bada. Można wtedy sprawdzić, co dokładnie siedzi w zatokach.
- Super - rozmerdany chwytam pomysł z tomografem - tu akurat nie będzie problemu, mam dostępne dość szybkie terminy w pakiecie.
- No ale teraz to nie ma sensu badać TK, bo jest, a raczej był pan chory, więc to co wyjdzie na obrazie to nie będzie wiadomo, czy to przeziębienie, czy to drugie.
- Aha... Czyli nie można robić badania gdy jestem chory?
- Tak. Bo wtedy nie będzie wiadomo, co jest na obrazie.
- Czyli badanie mam zrobić gdy jestem zdrowy?
- No nie, bo wtedy nic nie wyjdzie na obrazie.

Wysilam trzeci i szósty zwój mózgowy.

- No to kiedy mam robić to badanie?
- No wtedy!

Patrzę na lekarkę jak szpak w pizdę. Chyba opaska od tej anteny satelitarnej za bardzo uciska jej głowę.

- Czyli, że co teraz mam robić - zapytuję nieśmiało?
- Wyzdrowieć!

Szach mat. Wychodzę z gabinetu. Zmarnowałem godzinę swojego cennego czasu. Ale przynajmniej przejdę sobie jeszcze raz przez poczekalnię, może tej od dekoltu coś upadnie, albo ta od anielskiej twarzy w końcu rzuciła się na rudą.
Pusto. Poszły sobie. Jedyne co pozostało, to odbite na kanapie, wysiedziane ślady ich wysportowanych pośladków. Zerkam tęsknie na stygnące siedziska. Aż chciałoby się do nich podejść, powąchać, sprawdzić, czy została tam chociaż odrobina ciepła i zapachu i...
JEb!
Na TĘ kanapę wpakowała się jakaś gruba baba odchrząkując siarczyście.

To będzie chujowy dzień.

Banan siłowy.

2015-09-08 09:47:09 · Skomentuj
Wieczór. Knajpa. Pośród oparów herbatciano-piwnych, wywiązuje się spór:

- Wcale bo nie, bo ja bardziej.
- A dlaczego ty bardziej?
- Bo jestem większy, cięższy i silniejszy.
- Większy - ok. Cięższy - ok. Ale silniejszy? Nie. Ja jestem silniejsza.

Od dawien dawna, od czasów pierwotnych w których okładaliśmy się maczugami i obrzucaliśmy małpy gównem, tego typu niewinne spory mogły być źródłem konfliktów, z których wywodziły się wojny domowe a może i nawet światowe. No bo wiadomo: dwa uparte osły dogadać się nie dogadają, każda ze stron zaczyna zbierać zaplecze polityczne, więc automatycznie konflikt zaczyna zwiększać zasięg. Koniec końców tworzą się ruchy zbrojne mające za zadanie bronić jedynej słusznej wersji historii/wydarzeń/prawdy, ktoś naciśnie czerwony przycisk, rakieta wystartuje i nagle zamiast wstawać rano do pracy, znów siedzimy w jaskiniach okładając się po łbach maczugami.

Tak tak, właśnie tak. Jako odpowiedzialny Samiec Alfa nie mogę pozwolić, by ten spór przerodził się w konflikt światowy. Najprościej będzie rozwiązać sporną kwestię twarzą w twarz, oko w oko, udowodnić, kto tak naprawdę dysponuje większą siłą. No bo wiadomo - facet to facet.
Uderzam w te słowa:

- A chcesz się sprawdzić, kto jest silniejszy?
- Tak, chcę!

Pewny swego, rzucam od niechcenia:
- To wybierz dyscyplinę.

Ha! A niech wybiera sobie! Czegokolwiek nie rzuci mi pod nogi - będę w stanie to przejść, przebiec, pokonać, ewentualnie przepełznąć pod tym. Żadna przeszkoda mi nie straszna, żaden wysiłek nie budzi mego lęku. Dajcie mi dowolną dyscyplinę, a udowodnię, że Prawdziwy Samiec zawsze, ale to ZAWSZE jest silniejszy i...

- To ja wybieram zgniatanie bananów siłą mięśni pochwy.
- Fuck.
- Czyżbym wygrała walkowerem?

Mucha.

2015-07-23 10:51:53 · Skomentuj
W Czarnodziurzu zamieszkała mucha. Taka bzyk-bzyk. Skrzydła ma, kuperek i tą muszą przyssawko-lizawkę, którą gila po organizmie.

Wprowadziła się gadzina bez zaproszenia i okopała w jakimś dziwnym miejscu, poza zasięgiem wzroku. Mucha ma ewidentnie wojskowo-partyzanckie zapędy, bo normalnie jej nie widać. Ukrywa się czy coś... Ale niech tylko się ściemni, niech tylko człek do łóżka się położy i jakąś część organizmu spod kołdry wystawi... Oj, to zaczyna się, oj zaczyna!

Naprawdę, nie przeszkadzałoby mi, gdyby kulturalnie wpadła, zjadła coś ze śmietnika, kroplę coli siorbnęła ze słomki, a nawet wykąpała się w kawie. Zdarza się. No ale to co bydlę wyczynia, to już woła o pomstę do nieba! Przez ten mały, skrzydlaty pomiot szatana cierpi człek i denerwuje się jak diabli, bo bydlę bzykate przez pół nocy spać nie daje!

Włączam światło - mucha znika. Gaszę - zaczyna stepować mi po plecach. Lezie, tymi łapami tupie i łaskocze, no larwa jej mać!

I co najgorsze - gdy widzi, że mam twardy sen i prawie nie reaguję, to nawet na gębę mi wlezie! I niby nie ma w tym nic wybitnie gorszącego gdyby nie fakt, że wcześniej łaziła mi do dupie!

Arrrrrrrrrrrrghhh!!!

Mapy

2015-06-11 10:52:30 · Skomentuj
Kurs. Kartografia.
Znaczy się, że siedzimy na mapami i robiąc mądre miny, wyznaczamy kierunki, zwroty, azymuty i inne srutytuty.
Z wywalonym na wierzch jęzorem, pochylam się nad mapą. Kreska od krzyżyka do tej górki to nasza droga, idziemy stąd tam, tu robię kreseczkę, tam przekręcam dzyndzel na na kompasie, dzielę to przez podziałkę, mnożę przez czas i wyciągam średnią uwzględniając prędkość ruchu obrotowego ziemi. Zerkam na wynik. No jak w ryj strzelił wychodzi mi, że z Kasprowego na Sarnią Skałę idzie się przez Nowy Bytom.

Najwyraźniej gdzieś wkradł się błąd.

No to jeszcze raz. Najpierw ustalę, gdzie z grubsza jestem. Wyznaczam azymut na trzy punkty charakterystyczne, wyznaczam je na mapie, biorę odwrotność azymutu jadę z kreskami, jest! Mam! Wyznaczył się ładny trójkącik w którym z grubsza się znajduję. Do dupy, bo wyszło, że jestem na środku Morza Kaspijskiego.

No coś mi nie gra w tych mapach, chyba są jakieś nie do końca dokładne.

No to inaczej: wezmę sobie najpierw ogarnę jakiś punkt charakterystyczny na tym terenie, wyznaczę jego dokładne położenie, użyję GPSa i sprawdzę, na ile pomyliłem się w poprzednich obliczeniach. Ha! To musi się udać!

Przykładam przymiar do mapy, szukam kropeczki, kropeczka do dziureczki siateczka do kreseczki, czerwone do czerwonego, tu dodać, tam odjąć, jest! Mam magiczne 7 cyferek! Wklepuję to do Google Maps, włączam widok satelitarny.
Tak. Tym razem wg wyliczeń i tego co pokazuje smartfon, jestem gdzieś w Teksasie na parkingu przed marketem. Momentalnie wyświetla mi się reklama środka na hemoroidy dostępnego w pobliskim sklepie.

Ja pierdolę...
Teraz już wiem, czemu rodziłem się przez cesarkę. Z moją orientacją w terenie, sam nie byłem w stanie odnaleźć drogi na zewnątrz.

Bar mleczny: kalafiorowa zagłady.

2015-05-20 09:46:09 · Skomentuj


No bo to fakt: żywię się w barze mlecznym. Szybko, w miarę tanio, smacznie, pod domem. No, z tym smacznie, to nie zawsze tak do końca... Bo pomimo, że zazwyczaj wszystko jest palce lizać i człowiek wciągnąłby paszę w porcji dwukrotnie większej niż zdrowy rozsądek podpowiada, zdarzają się przypadki, gdy na talerzu ląduje coś, co przywołuje na twarzy wyraz klasycznego łotdafaka.

Tak było i dzisiaj. Gdy tylko żołądek odezwał się wczesnym popołudniem, jednoznacznie sygnalizując, że pora zasilić organizm solidną porcją paszy, pogalopowałem ku miejscu, gdzie barszcz i flaczki leją się na bogato, a w mielonym można znaleźć ślady DNA większej ilości zwierząt, niż szczepów bakterii w majtach przydrożnej kurtyzany.


Szanowna Pani Bufetowa zerknęła od niechcenia na bloczek obiadowy, po czym pozbawionym emocji głosem zapytała:
- kalafiorowa, czy żurek?
- kalafiorowa! - odparłem radośnie, mając w pamięci obraz tego, co w maminej kuchni kryło się pod pojęciem "kalafiorowa".
Szanowna Pani Bufetowa wzięła do ręki talerz, chochlą zamaszyście w garze zamiąchała, po czym ruchem godnym murarza rzucającego zaprawę na ścianę - chlapnęła w talerz solidną porcją białawej... o Jezu.

No i tak siedzę przy stoliku gapiąc się w talerz. Pachnie niby jak kalafiorowa. Niby płynne i widać kawałek tych kalafiorowych drzewek, ale ogólnie przypomina coś pomiędzy klejem do tapet, a odkaszlniętym przez kota kłaczkiem.
Pośrodku talerza, dryfuje sobie przez zupę kawałek kalafiora. Nie ten kwiatostan, ale ta jakby łodyżka. Głąb. Jak zwał tak zwał. Nabieram toto na łyżkę, wsadzam sobie w oblicze, przeżuwam... tak... więc tak czuje się kornik przegryzając boazerię...

Uwielbiam, naprawdę uwielbiam kuchnię tej knajpy, ale to co dziś mnie spotkało, było równie bolesne, jak przytrzaśnięcie sobie pindola rozporkiem. Jak lód spadający na ziemię, jak kotlet sojowy, jak wiadomość, że w Ikełle nie ma hotdogów po złotówce bo jakaś maszyna im zdechła.

I w tym momencie powinna pojawić się jakaś puenta.
Puenta już była. 10 minut temu w kiblu.
Dwa razy.

Okiem wesołego jaskiniowca - pytanie do Bojowników/Bojowniczek

2015-03-02 15:23:50 · Skomentuj
Ostatnio pod jednym z artów na stronie, zaczęła się dyskusja dot. wrzut na Joe: http://joemonster.org/art/31277/Rozprawa_o_dawnych_czasach_Joe_Monstera#cm7546490

Dam Wam do oceny jeden ze swoich jaskiniowych wpisów. Sądzicie, że jest sens wrzucania kolejnych jako arty, czy dać sobie spokój, bo Joe nie jest targetem na tego typu wypociny?

**********

"Jaskinia Psia, Biśnik, Zegar"

Trio Psia-Biśnik-Zegar. Tam trzeba było wrócić. Bo – po pierwsze – chciałem sprawdzić, jak szybko zadeptują się stare ślady, a po drugie – ostatnim razem w tamtych dziurach, trochę jakby zaklinował mi się zadek. W zasadzie to nawet trochę bardziej, niż trochę. No po prostu całkowicie utknąłem dupskiem i nie potrafiłem wyjść z jakiegoś – zapewne – banalnego okienka. Ta zniewaga wymagała zemsty, więc zapadła decyzja o wyjeździe.
Ale po kolei…

Sobota. Dzień miał być słoneczny, pogodny, ptaszki miały śpiewać nad głowami, a dżdżownice uśmiechać się na myśl o nadchodzącej wiośnie. Z tej listy sprawdziło się co następuje: był dzień. Tyle, jeśli chodzi o warunki pogodowe.

Wesoła ekipa nie żałując sobie wrażeń, krótko przed planowanym dniem wyjazdu, łamała sobie kości, skręcała stawy, zrywała ścięgna, przez co z planowanych kilkunastu uczestników i prawdziwego konwoju samochodowego, zostało siedem person i jeden busik. Nic to, na szczęście w grupie trafiła się jedna niewiasta, dzięki czemu przynajmniej nie wyglądaliśmy jak Tęczowa Drużyna Wojowników Skórzanego Miecza.

Krążąc myślami od puszki piwa do mapek z jaskiniami, zastanawiałem się, na ile w ciągu ostatniego półtora roku poprawiła mi się koordynacja przy poruszaniu w jaskini. Faktem jest, że kiedyś, na początku, człowiek tłukł wszelkimi stawami i kośćmi o wszystko, co odstawało i dawało szansę na nabicie sobie siniaka. Po tych kilku sezonach, sprawa przemieszania się w dziurze wygląda jakby lepiej. Nie mówię, że sunę przez zaciski zwiewnie i płynnie jak nimfa nad wody taflą, ale przynajmniej udaje mi się nie demolować dupskiem wszystkiego w zasięgu dolnej części pleców.
Tak więc, jeśli z poruszaniem się jest trochę lepiej, to może tym razem przejdę przez tamto okienko, co to po bezskutecznej próbie przejścia tak dało mi w kość, klinując tyłek, nogi i resztę organizmu.
Tak, tym razem na pewno się uda!

…a póki co pędzimy busem, połykając pod kołami kolejne kilometry.
By nikt nie powiedział, że jesteśmy monotematyczni i nie interesuje nas nic, poza tarzaniem się w błocie, zaczepiamy jeszcze zamek Smoleń.









Z ważnych wydarzeń w historii zamku: nie wiem, nie czytałem. Widoczki ładne, schody śliskie, trzeba uważać, by idąc w zadumie nad pięknem ruin, nie wyrżnąć pyskiem na kamienie. Bo wtedy piwo może się wylać. No i chodzenie po tym terenie w butach z płaską podeszwą, zdecydowanie nie jest dobrym pomysłem.

Za kilkunastu minutach zachwytu nad niepowtarzalnym klimatem zamkowych ruin, wracamy do busa. Jeśli część kulturalno-historyczną już odbębniliśmy, to należy teraz jak każdy, cywilizowany człowiek, rzucić się do dziury i wytarzać w odrobinie błota!

Zawsze wiedziałem, że przebieranie się na powietrzu, może grozić mniej lub bardziej uporczywymi komplikacjami. Bo to może np. ktoś nie życzyć sobie, by mu pod oknami świecić gołym tyłkiem, a następnie wbijać się w czerwone, prawie lateksowe wdzianka, to znów dźwięki i przekleństwa towarzyszące zakładaniu kombinezonu, mogą razić uszy przechodzącego w okolicy człeka, itd itd… Tym razem pojawiło się nowe zagrożenie: dziwnie zerkający na nas drób! O ile jeszcze kurczaki mimo wszystko przykładały większą wagę do robali w ziemi, tak kaczki już nieco baczniej przyglądały się naszym poczynaniom. Zaczynam się zastanawiać, czy aby komuś podczas przebieranek nie wyskoczył zza gaci robal, co mogło spowodować tak duże zainteresowanie kaczej braci naszymi osobami…

Szczęśliwie ptactwo domowe pozwoliło się w spokoju ubrać, a nam udało się dotrzeć pod pierwszą jaskinię.

Jaskinia Zegar.

Będąc w niej pierwszy raz, fascynowała mnie niesamowita przestrzeń, ogrom miejsca w środku, kręte korytarze, w których z pewnością można się zgubić i umrzeć. Tym razem, patrząc na mapę zastanawiałem się, jakim sposobem nie gubiłem się we własnym kiblu, jeśli Jaskinia Zegar wydawała mi się zagmatwana…



Najwyraźniej z poszczególnymi jaskiniami, jest jak z wiekiem młodzieńczym i stosunkiem Prawdziwego Samca do Niewiast: na początku wydają się niezbadane, śmiercionośne i ogólnie tajemnicze, zaś z wiekiem Samiec przekonuje się, że są proste jak budowa cepa i można bez większych obaw w nie wejść.

No to wchodzimy.



Trwająca dobre kilkanaście minut wyprawa przyniosła wiele niezapomnianych wrażeń. Mieliśmy okazję oglądać kamienie na ziemi, kamienie na ścianach, a w zasadzie ściany z kamienia, oraz – o zgrozo! – kamienny sufit!

Największą atrakcją tego… wejścia, był jegomość pierwszy raz goszczący w jaskiniach, próbujący przepełznąć nad maleńkim rozlewiskiem, taką mini mini, ciupeńką kałużą…. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego ludzi dziwi konieczność szorowania tyłkiem w wodzie? Przecież zawsze wspominamy jaskiniowym dziewicom, że może być ciut wilgotno…





Przeglądając zdjęcia z poprzedniej wyprawy do Jaskini Zegar, zastanawiam się niezmiennie, jakim sposobem dałem się ostatnio tam zamurować w jednym z korytarzy, a do tego – o zgrozo – zgubiłem się. Przecież to tak, jakby człowiek zgubił się w windzie i pojechał nią w bok.



Jako, że Jaskinia Zegar nie miała zbyt dużych możliwości, by przykuć na dłużej naszą uwagę, grzecznie pożegnaliśmy się z dziurką i ruszyliśmy w stronę kolejnych obiektów. W końcu czekały na nas Psia i Biśnik!



Najszybciej pojawiła się przed nami Jaskinia Psia.

Prawdę mówiąc, wiązałem z nią największe nadzieje w temacie tego wypadu. Jak już wspominałem, to najprawdopodobniej tutaj ostatnim razem gabaryt nie przeszedł mi przez otwór. Była więc to sprawa honoru! W końcu Prawdziwy Samiec nie może sobie pozwolić na to, by jakaś dziura została przez niego niezdobyta!



Po odpowiednich przygotowaniach, to jest analizie starych zdjęć, przekopaniu się przez kilka map, znalazłem – tak mi się zdawało – na mapie (Polonius A. 1991 podprowadzonej z Jaskiń Jury) miejsce, gdzie ostatnio utknąłem.



6 metrów wysokości komina – z grubsza się zgadza, są jakby partie górne i dolne – się zgadza, nie ma innej możliwości – to jest moja lokalizacja! Nie pozostaje nic innego, jak przejść się po jaskini, a następnie skoczyć do komina i rozwiązać kilka zaległych spraw.

Poza „kominowymi” tematami, Jaskinia Psia sama w sobie po raz kolejny okazała się bardzo przyjemnym miejscem: mokro, ślisko, na jednym kawału trzeba się zaprzeć, na drugim przepełznąć nad kałużą… Miodzio!







No i cóż. To co zaliczone powinno być – zaliczonym zostało, nadeszła pora, by zająć się sobą. Ruszyłem dzielnie w stronę punktów na mapie i…. Nic. Jedno wielkie, paskudne, włochate nic. Odrażające jak Buka, smutne jak widok rozbitej butelki piwa. Kręcę się po wszelkich szparach, wciskam się w lewo, wciskam się w prawo, złażę w dół, przepełzam kilka metrów – z jednej strony korytarz kończy się szybciej niż zaczyna, po drugiej stronie jest tak ciasny, że nie ma szans, by przeszedł mi tamtędy kalafior, no koszmar jakiś! Miotam się, szukam z nadzieją patrząc dookoła i… nic.

Wściekły na siebie, na pamięć, na wydrukowaną mapkę, która już się rozpadła od przeglądania jej po raz setny na mokrej ziemi, zacząłem wygrzebywać się dziury w stronę światła.



Została nam jeszcze Jaskinia na Biśniku, może to jednak tam będą moje kominy? Tyle, że wg mapy to ewidentnie na Psiej było, a ogólnie to już wszystko mnie denerwuje i nic się nie podoba i niech mi ktoś w końcu wyjmie z worka piwo, bo z tych nerwów to w ustach zaschło!

Jaskinia Biśnik (na Biśniku).

Z Psiej mieliśmy na Biśnik jakąś minutę drogi. Idealna ilość czasu na wygrzebanie z kieszeni mapki i zerknięcie, czy faktycznie Biśnik nie skrywa czegoś, co może okazać się celem mojej podróży. Wg mapy, nie zawierał…







Biśnik, tak jak ostatnio, był niezmiennie rozkopany i prawie zamknięty dla zwiedzających. Na szczęście otwarta krata sygnalizowała jednoznacznie, że zwiedzanie jest jak najbardziej możliwe. Grzechem by było nie skorzystać z takiej okazji, więc zapakowaliśmy się radośnie do dziury…







Oczywiście, że swoich zadościskowych kominów nie znalazłem… No w Psiej, tak czułem, że to musi być gdzieś w Psiej! Jak nie patrzeć, trzeba będzie tu przyjechać po raz kolejny zająć się tylko i wyłącznie psią. I tych kominów nie znajdę, to sobie je wykuję! O!

*****

Niedzielny poranek. Pralka wypluwa resztki brunatnej wody, kombinezon schnie, herbata leniwie paruje w kubku.

Przeglądam zdjęcia sprzed ponad roku. Sprawdzam daty i godziny zrobienia, minuta po minucie. Staram się odtworzyć kolejność, w jakiej zwiedzaliśmy wtedy jaskinie. No jak w pysk strzelił, wychodzi mi jednoznacznie, że kominy gdzieś w Psiej były… Z drugiej strony… Nie przypominam sobie, żeby Psia miała partie z takimi, białymi ścianami…



Tia… Ze zdjęć wynika jeszcze jedna rzecz. Wychodzi na to, że nie tylko tę sprawę mam do „dokończenia”. Ostatnim razem chciałem zrobić coś jeszcze: flagę. Tyle, że wtedy chyba trochę mi nie wyszło…



Kominy i flaga… Zdecydowanie. Trzeba nad każdym z tych tematów mocno popracować…

Laserowe cycki

2015-02-21 13:47:13 · Skomentuj
Wieczór. Jak na Prawdziwego Samica przystało, przyjąłem w wyrze pozycję niegodną filozofa. Lewa noga prawie na ścianie, prawa majta gdzieś w okolicy wezgłowia, środkiem leci korpus, wyginając się w stronę leżącej przed mym licem książki. Dłonią prawą z pełnym zaangażowaniem drapię się po zadzie, lewa ręka przytrzymuje kartki, by mi się książka nie zamknęła.
Tak, zdarza się, ja też niekiedy czytam.

Brnę przez niebieskie dzieło Kinga "Przebudzeniem" tytułowane, wzdycham, pojękuję i mlaskam z niezadowolenia, bo coś zapowiadającego się niezmiernie dobrze, zaczyna przypominać niskobudżetowe horrory sci-fi puszczane w weekendowe wieczory na Pulsie.
Dramat.

Brnę przez kolejne kartki aż mi się zwoje mózgowe prostują z wysiłku, przełykam niestrawne sceny lejące się z kart, próbując ogarnąć, jak tak ciekawą książkę można było spieprzyć wychodzącą z gęby macką, uzbrojoną w pazur złożony z twarzy martwych osób. No Stephen, no kurwa, ja Cię proszę! Mistrzu! Co się do cholery stało?!

No i ta macka lata sobie po pomieszczeniu, bohater strzela do trupa z którego wyskoczyła mroczna kończyna ośmiornicy, zły charakter dostaje wylewu, pielęgniarka ucieka wózkiem golfowym, spokojnie, spokojnie, jeszcze cztery strony, zmuszę się i skończę tę książkę, muszę być silny!

No i tak leżę i cierpię. Gdzieś obok z monitora leją się jakieś klipy video, niewymagająca myślenia muzyka cicho leje się w tle, za ścianą sąsiad puszcza głośnego bąka. Normalnie kurwa prawdziwa jaskinia intelektualnego rozwoju.

Przerzucam ostatnią kartkę książki. Mistrzu, spierdoliłeś, no sorry, końcówka fatalna. Jeszcze na szybko przelatuję myślami po fabule książki, w sumie nie było źle, było jedzenie ziemi, ćpanie, cuda, uzdrawianie, trochę samobójstw, niezła atmosfera, tylko na końcu ta macka rodem z opowieści narkomana-alkoholika z zespołem Downa. I te mrówki - sługi mrocznej istoty, zdobywające władzę nad ludźmi po śmierci, służące prastarej Matce, która przechodzi do naszego świata za pomocą prądu. Ale nie tego z gniazdka tylko takiego specjalnego, tajemnego!
Mam dość... Potrząsam głową zamykając książkę, podnoszę wzrok w górę, przed twarzą pojawia się monitor. Klip jakiś leci. Chyba wokalistka, laserowymi cyckami ostrzeliwuje morderczo-mutacyjne roboty z kosmosu.
No nie no kurwa, to już dla mnie za dużo jak na jeden dzień.
To jest ten moment, kiedy można uronić łzę. Oczywiście, że nie udaje mi się wejść w nastrój odpowiedni do zapłakania nad losem świata, bo, kurwa, akurat teraz sąsiad za ścianą zaczyna donośnie i siarczyście odcharkiwać.

Ja pierdolę....

JAK TO FACEBOOK PRZESTAŁ DZIAŁAĆ

2015-01-27 08:47:18 · Skomentuj
Godzina 7 rano.
W tysiącach biur zaparzają się pierwsze, poranne kawy. Tysiące pracowników administracyjno – biurowych zasiadają przed monitorami komputerów, by z zapałem zabrać się do pracy. Pojawiają się pierwsze okna logowania do systemu, pierwsze stukoty klawiatur niosą się po jeszcze zaspanych biurach.
Wtem, niczym grom z jasnego nieba, pada TO pytanie:

– ej, działa wam facebook?

Kolejne osoby z niedowierzaniem wklepują ten sam adres internetowy, potwierdzając najgorszy z możliwych scenariuszy: facebook nie działa! W biurach zapada przerażająca cisza, przy której woda bulgocąca w kaloryferze brzmi jak huk wodospadu. Ostatnio tak cicho było, gdy Papierz umarł. No i jak pojawiły się plotki, że Hanka ma zginąć w następnym odcinku.

Żałoba. Ptasie mleczko nie smakuje tak jak kiedyś. I kawa jest jakby bardziej jałowa. Wszystko straciło sens, życie wyblakło, brak porannej porcji zdjęć słodkich kotków i psów zaczyna negatywnie odbijać się na samopoczuciu pracowników. Tylko pani Jadzia tradycyjnie kładzie na to wszystko lachę, bo pani Jadzia jest za stara i za ślepa, żeby korzystać z komputera. Boże…. w jaki sposób ta kobieta może funkcjonować w dzisiejszym świecie?!

– Pani Jadziu, bo pani nie rozumie, to tak jakby rękę ujęło!
– Mnie tam żadnej ręki nie ujęło i mi niczego nie brakuje. I wolę swoją rękę niż te wasze intrernety z facebukami. Swoją ręką to się przynajmniej w tyłek podrapać mogę, a wy co macie z tego gapienia się w te telewizorki?!

Godzina 8 rano.
Facebook nadal leży. Kierownictwo zaczyna dostrzegać nieprzeciętny wzrost wydajności pracowników, co jest tym bardziej dziwne, że nastroje w zespole nie są zbyt optymistyczne. Nawet zaczynają wybuchać pierwsze kłótnie.
W tym czasie użytkownicy zaczynają nieśmiało odkurzać konta na Naszej Klasie i Twitterze. Ten drugi jest bezlitosny, plując z monitora setkami hashtagów #facebookdown. Tak, to właśnie nastąpił koniec świata!

W niewielkim mieszkanku, właścicielka firmy produkującej biżuterię „handmade”, szykuje sobie stryczek. Już wie, że dziś nie wyrobi facebookowej normy sprzedaży, a do zapłacenia nadal jest ZUS i czynsz.
Zapłakana celebrytka znana z tego, że jest znana, rozpacza przed ekranem komputera. Nie może opublikować porannej samojebki, a akurat dziś tak ładnie wyszedł jej kaczy dzióbek podczas nakładania trzeciej warstwy podkładu.
Wściekła, trzydziestoletnia Genowefa rzuca w kota poduszką. Kot jest winny, na pewno przegryzł coś w kablach i teraz nie działa jej fejzbuk i nie może sprawdzić, co robi ta dwudziestoletnia, cycata zdzira, z którą odszedł jej mąż.

Na ulicy pojawia się coraz więcej patroli policji. Po pierwsze: czuć w powietrzu narastające, społeczne niepokoje, po drugie: nie ma co robić na komendzie. Posterunkowy Alojz wyrywa sobie z głowy resztkę siwych włosów. O 7 miał zebrać plony na FarmVille, a teraz zgnije mu marchewka i nie będzie mógł wydoić krowy.

W autobusach i tramwajach też jakby inaczej. Masa studentów i uczniów zmierzających na zajęcia przestała wlepiać ślepia w ekraniki smartfonów. Nagle się okazuje, że jak się jedzie autobusem, to za oknem świat się przesuwa i nawet momentami są ładne widoki. Trzy osoby odkrywają, że mają w plecaku książkę, kilka osób zaczyna spoglądać na współpodróżnych. Wynikną z tego trzy małżeństwa, jedno nieślubne dziecko i dwa pobicia.

Godzina 8:15
Małżeństwo z wieżowca w centrum dużego miasta, nie wie co zrobić z porankiem. Ich pies jest w szoku, nigdy nie był tak wcześnie na porannym sikaniu.
Inna para, zamieszkująca domek w niewielkiej mieścinie, chcąc zabić bezproduktywny poranek, zaczyna ze sobą rozmawiać. Okazuje się, że mają ze sobą sporo wspólnych tematów. Dziewięć miesięcy później przychodzi na świat efekt tych rozmów.

Godzina 8:27
Facebook zaczyna działać.
Wszystko wraca do normy.
Normy… TFU!

Umieram

2014-12-13 14:56:19 · Skomentuj
Godzina siódma, minut dziesięć.
Z zalepionymi jeszcze od snu oczami pełznę przez sklep, nazwijmy go powiedzmy Stonka. Bułki. Tak, kajzerki w ilości sztuk czterech. Banan. Banany są ok. Co by tu jeszcze... ser mam, to by się przydała jakaś sałatka, o!
Sunę leniwie w kierunku lady chłodniczej. Za szybą dumnie prężą pierś opakowania informujące mnie, że są najlepszą sałatką we wsi i koniecznie trzeba je kupić i połknąć, bo jedynie zeżarcie pudła tej konkretnej sałatki sprawi, że będę silny, zdrowy, odrośnie mi uszkodzone DNA, poprawi się pamięć i konar zawsze będzie chciał zapłonąć. No dobra, przekonało mnie to o poprawie pamięci.
Otwieram lodówkę, schylam się po pudełko i...
...momentalnie robi mi się ciemno przed oczami. Odruchowo łapię się lodówki i przerażony powoli zaczynam się prostować. Wszystko wraca do normy, ciemność ustępuje.
Co to kurwa było?!?!?!
Dobra... spokojnie. W głowie mi się nie kręci, nogi mi nie drżą, pewnie to z niewyspania. Tak, kawa, wypiję za 20 minut kawę i wszystko wróci do normy. Tak właśnie.
Pakuję do koszyka sałatkę, która momentalnie zaczyna mieć zbawienny wpływ na moją pamięć - przypomina mi się, że miałem kupić jeszcze jogurt. Cholera, to faktycznie działa z tą pamięcią!

Przesuwam się kilka metrów dalej wzdłuż lady, namierzam jogurty - jest! Mój ulubiony, czyli ten, podczas otwierania którego zawsze następuje takie 'pyk!' i odrobiny jogurtu wystrzeliwują w cztery świata strony, by upierdolić wszystko co jest w zasięgu. Wyciągam rękę po kubeczek i...
...znów zapada ciemność. Tradycyjne, staropolskie kurwa-mać wyrywa mi się z piersi, kurczowo łapię się lodówki. Dobra, teraz zaczynam panikować, serce wali jak oszalałe. Wylew, tak, na pewno mam wylew, albo jakiś tętniak, albo ebola zwojów mózgowych, albo rak błędnika. Ewentualnie gangrena gałek ocznych. Umrę. Kurwa umrę w jebanej Stonce!
Stoję przerażony na trzęsących się nogach. Jest źle. Nie spisałem testamentu, a w kuchni rozmraża się mięso, które szlag trafi zanim ktoś wejdzie do mieszkania posprzątać po moim życiu doczesnym. I taki ładny schab się zmarnuje...
Ciemność ustępuje. Uspokajam oddech, idę do kasy. Świeże powietrze - tak, to jest dobry pomysł. Świeże powietrze i ławka, usiądę, uspokoję się, może przejdzie.

Dochodzę do kasy. Wykładam zakupy, płacę, pakuję wszystko do torby, znów zapada ciemność. Ostateczna. Łapię się lady przy kasie i czekam, z której strony nadejdzie kostucha by zakończyć mój krótki, parszywy żywot. Oddech staje mi w piersi.
Coś cicho pyknęło w górze. Jakiś głos, coś zaszumiało.
Robi się jasno. Kasjerka patrzy na mnie, ja przerażony na kasjerkę. Kasjerka na sufit, ja na kasjerkę. Kasjerka znów na mnie, ja na sufit. W końcu z ust pracownicy Stonki pada:
- eh.. już by mogli skończyć z tym światłem, przez to przełączanie zasilania co chwilę robi się ciemno na sklepie i ani jak pracować, ani kupować...
- ożesz Ty kurwa...
123»
Autor
  • RSS - blog esos
  • Najpopularniejsze posty
    Moje pliki
    Moje albumy w Szaffie
    Linki
    Statsy bloga
    • Postów: 0
    • Komentarzy: 15
    • Odsłon: 19110

    Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi